Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Rodman z miasteczka Tulce. Mam przejechane 53739.44 kilometrów w tym 12333.64 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 25.28 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 58159 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Rodman.bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 85.00km
  • Teren 82.00km
  • Czas 08:35
  • VAVG 9.90km/h
  • VMAX 50.00km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • HRmax 178 ( 97%)
  • HRavg 149 ( 81%)
  • Kalorie 7585kcal
  • Podjazdy 3063m
  • Aktywność Jazda na rowerze

Głuszyca, czyli nie taka Sowa straszna ...

Sobota, 1 sierpnia 2009 · dodano: 02.08.2009 | Komentarze 3

Tego nie planowałem. Nie w tym roku. Nie teraz.
Jak mawiają starożytni: „Darowanemu koniowi w zęby się nie patrzy.”
Nie przyglądałem się więc zbytnio tylko zacząłem kombinować jak by tu wyskoczyć …

Wszystko zaczęło się od z pozoru niewinnej wymiany zdań na forum MTB z Grzegorzem Golonko http://www.mtbforum.pl/index.php?showtopic=5969&st=50
Kto kogo obraził, kto się obraził, kto komu nawtykał, kto żartował … ja się pogubiłem o co chodzi.
Pozostał niesmak. I zaproszenie na start giga, żeby rzekomo udowodnić swoje męstwo i zuchostwo.
Kiedy emocje opadają jestem w stanie przyznać się do błędu i zmienić zdanie, trudno natomiast rozmawia się z ludźmi, dla których „ich prawda jest jedyna i najmojsza”.
Powiem szczerze, że strasznie mnie to rozśmieszyło, bo kompleksów na swoim punkcie nie mam i nikomu nic nie muszę udowadniać. Zresztą jakbym dojechał w Głuszycy te 10 min wcześniej (a spokojnie byłem w stanie), pewnie bym usłyszał: no Rodman, zuch chłopak ! Albo: hehe, miałeś szczęście, że nie padało ! Albo: Dobrze, że wreszcie się doczołgałeś, bo Panie od makaronu chcą iść wreszcie do domu ! Lub jeszcze innej tego typu odzywki.
Wesołe teksty bardzo lubię i w sumie też bym się z tego chętnie pośmiał :)
Więc ostatecznie miałem to głęboko w pompie, o której dojadę do mety, bo trasa była tak piękna, że wypocząłem duchowo i odrodziłem się fizycznie jak nigdy :) To był świetny, 9-cio godzinny trening z niesamowitą ilością pięknych pejzaży, do których aparat sam w ręce układa się do strzału.
Szkoda, że nie miałem.
Takich podjazdów i zjazdów totalnie brakuje w okolicach Poznania.
Na upartego można znaleźć kilka miejsc: Dziewicza Góra, Osowa Góra, Cytadela …
To nigdy nie będą prawdziwie górskie góry.
Ot trafiło się ślepemu Rodmanowi ziarno – to se dziubnął ;)
Inni tym razem nie mieli tyle szczęścia, chociażby Shifu Dun lub kolega Fremen … Ale do brzegu !

Z przyjazdu do Krynicy z różnych twardych powodów nic nie wyszło. Głuszyca była bardziej realna czasowo, ale ukończyć dystans Giga to już niekoniecznie. Rzecz jasna darmowy „pakiet energetyczny” i masaże traktowałem z przymrużeniem oka.
Jedynie „slec” całkowicie chciał dotrzymać słowa i ponoć szukał mnie na mecie, żeby mi rower umyć ;)

Kompania na Głuszycę była mocna.
Wojtas – koszykarz, lubiący popytkować na maxa w terenie po swoich tajemniczych ścieżkach – no speed limit !
Dun – mistrz Shifu, potrafiący zdemontować i zmontować swój rower lewą ręką z opaską na oczach, jeżdżący podjazdy do samego końca !
Ja – niedoszły mistrz w jeździe na średnią góralem po płaskim asfalcie z wiatrem w plecy, najlepiej z górki ;P
Zabrakło:
Arturasziego – nienasyconego pożeracza przestrzeni i odległości w okolicach Środy, „niestety” tym razem musiał zaopiekować rodzinką, ale czułem jego moc na Sowich szczytach niczym Luc Skywalker z głosem Obi Wana (w chmurce;), w sms-ach.
Cubusa – bo się połamał i jeszcze nie wylizał.

Sama droga – jak zwykle szybko, w takim gronie dominują naturalnie tematy rowerowe.
Kwatera fajna. Bardzo miła Pani Gospodyni. Otwarta, życzliwa, wesoła. Stajnia dla bajków, które dopieściliśmy jeszcze na koniec dnia. Pyszne jedzenie. Trochę krótkawe łóżka. Szczególnie dla Wojtasa ;) Dla wszystkich – za miękkie materace.
Dun czyścił jeszcze bidon, mówiąc, że coś mu tam czarnego grzybowego „wyrosło”.
Ja zmęczony: „Pokaż … Ouu Shitt !!!” - coś dużego kłębiło się z pianą na dnie bidonu.
„A nieee, to gąbka ! :))” - dodałem po chwili. Dun zrozumiał moją szczerą pomyłkę i długo razem nie mogliśmy powstrzymać stłumionego śmiechu we wspólnej kuchniokanciapie.

W Świątyni Definicji Kolarstwa Górskiego ....

..... przywitał nas stosunkowo rześki poranek. Na tym rześkość tego dnia się skończyła. No może nie do końca, bo wieczór z 2-ma piwkami też był rześki ;) Bezchmurne niebo, bezlitosne słońce ”(...) A nie mówiłem, że olejek by się przydał (...)”
Zwarci i gotowi, sprawdzeni w biurze. Zainwestowałem w żele i batony 5-dych. W sumie niepotrzebnie, bo pełno ich leżało po drodze ;P
Pierwszy raz byłem pierwszy w pierwszej linii w sektorze. I to tylko ok. 20 min do startu. Dzięki komórze Duna mam rewelacyjną pamiątkę – Big Thanks !

Zresztą nie było co robić i żadnych „bud” do oglądania. Tylko Speca odwiedziliśmy.
Kawalkada ruszyła, pocisnąłem stoper, na początku jak zwykle nadmiar energii w ludziach i często gęsto jakieś hamulce i „uwagi !”
Na asfalcie zobaczyłem jak w realu wygląda pozytywny Bike'o-wojownik „Karmi” z Katowic ;)
Się pozdrowiliśmy i pojechał w przysłowiową siną. Uśmiechnięty i wyluzowany. Później chwilę posiedziałem sobie na kole Pocia, którego znają chyba wszyscy, przynajmniej z forum. Pocio był dzisiaj w formie. Łykał wszystkich po kolei jak bocian myszy na żniwach. Na hali pomachałem Grzegorzowi Golonko co siedział w samochodzie, ale jemu to wszyscy machają. Tymczasem widoki mnie po prostu ROZWALAŁY !!! :))
/czyjeś bardzo fajne zdjęcie/...

Zapomniałem o wyścigu, limitach i innych codziennych troskach. Poczułem się beztrosko ;)
Niemniej jednak początkowy kawałek był jak uderzenie obuchem na rozgrzanej patelni. Na krótkim asfalcie nie zdążyłem się rozgrzać, a już trzeba było zapierdalać pod górkę. Klima chodziła mi na maxa, aż kapało. Moje „taktyczne” założenia, żeby utrzymywać jak najniższe tętno przez jak największą część dystansu, oszczędzając energię na „czarną godzinę”, rozbiły się o kant dupy.
Znaleźli się już pierwsi pechowcy łatający dętki czy skuwający łańcuch. Jak zrobił się kilkuosobowy korek musiałem zejść z roweru. Później ciężko jest wskoczyć z powrotem. To było pierwsze z buta i oczywiście nie ostatnie. Zapewnienia Orga, że maraton jest „całkowicie przejezdny” świadczą jedynie o niewiedzy, albo o błędnych założeniach teorii i kompletnym braku praktyki w pokonywaniu wyznaczonych przez innych tras. Pewnie taki żarcik.
Z perspektywy „top 20 od końca” takie stwierdzenia bierze się do serca, chyba, że towarzyszy temu charakterystyczny mrugający „lol”. Warto spojrzeć czasami w dół, a nie tylko nieco powyżej własnego nosa. Tak samo można powiedzieć, że na Everest da się spokojnie wejść … No wchodzą przecież …

*ze słowniczka GG:
całkowicie przejezdna trasa = „top 10” tylko kilka razy będzie biegać z rowerem na plecach, cała reszta może liczyć na trudne technicznie podejścia i zejścia

Lubię jak ktoś ceni swoje słowo, jak np. „slec”, który mnie szukał, żeby umyć mi rower jak dojadę giga ;)) Stary, jesteś wielki !

Dostosowując się do specyficznego humoru tej edycji pytkowałem sobie z wolna po leśnych ścieżkach. W leśnym parowie zrobiło się ślisko i błotniście. Wąska ścieżka prowadziła skrajem niewielkiego wąwozu porośniętego gęsto kolczastym runem i pokrzywami, w których roiło się od kleszczy. W takich miejscach lubią wieczorami gromadzić się różne szlamy i leśni orkowie, knujący napaść na bezbronne karawany … Od czasu do czasu ktoś glebił, bo mnóstwo pułapek czyhało zastawionych przez przebiegłych mieszkańców ciemnego lasu. Ostrożność i gotowość na odparcie ciosów była wymagana.
Miałem okazję oglądać Maxima w akcji – jak się staczał w „przepaść”. Maxima później już nie widziałem, pewnie się teleportował – czego żałuję, bo miałbym może jakąś większą motywację do szybszej jazdy. Akcja była taka: nadjechał na pewnej prędkości gdy nagle gęste jadowite bluszcze rzuciły się na niego, a że był korek, bo ktoś przed nami lizał grunt, musiał przyhamować i nie zdążył złapać równowagi. Widząc to przebiegłe Orki zaczęły go ściągać w przepaść. Mimo wczesnej pory musiały być już rozbudzone przejeżdżającą Hordą i zwabione zapachem krwi wyciekającej z ran po ostrych kolcach zwietrzyły swoją szansę na łatwą zdobycz. Na szczęście Maxim w porę się zorientował co mu grozi i obeszło się bez rzucania liny, żeby go wyciągnąć. Ciężko zjeżdżało się za ostrożnymi kobitkami. Jedna z nich nawet prawie zaliczyła drzewo kilka metrów powyżej mnie. Wszystko pod kontrolą. Przepuściłem kilka osób, bo wypadła mi sakwa z drogocennym izotonikiem. Popas nad strumyczkiem. Tak mnie jakoś też natchnął ten szmer strumienia … że skorzystałem … ;P
Rozglądałem się dookoła jakie to cudowne miejsce, batonik się skończył i Rumak zaczął prychać ze zniecierpliwieniem.
Kawałek ostro w dół, i Bach ! Znowu wyskoczył bidon. Widząc to Pan Strażak wydarł sprintem pod górkę, żeby mi go podać ! ;) Podziękowałem i zacząłem się znowu wspinać.
Tym razem wkraczaliśmy na tereny Leśnych Elfów, zwanych też Wysokimi. Wysokie drzewa, ubite podłoże z wyschniętymi igłami, bogactwo jagód, liczne korzenie i ta piękna ścieżka skrajem wysokiego wąwozu na długo będę starał się zachować w pamięci. Powyżej skały i drzewa. Łaskawe Elfy pozwoliły bezpiecznie przejść przez ich terytorium pod warunkiem, że nie wyrzucę zużytego papierka na ścieżkę …
Raz nawet drzewo w poprzek leżało ale nie próbowałem kozaczyć, żeby przejechać pod nim.
Na przestrzenne zbocze porośnięte wysokimi świerkami, ostro w dół, słońce delikatnie przebijając się przez korony smyrało promieniami trawę. To był jeden z najbardziej malowniczych odcinków drogi leśnej. Przy tej wielkiej skale wszyscy turyści robią sobie pewnie fotki ;)
Kamieniste szerokie zjazdy ściągnęły z bujania w obłokach na Krasnoludzką Surową Ziemię.
Te kamienie wysypują pewnie po to, żeby ułatwić wjazd ciężkich maszyn ,,, Nie służą oponom, kołom i dętkom. Kolejna osoba wymienia flaka. Mnie na szczęście ta przyjemność ominęła na pełniej długości. Mountain Kingi Protection nabite do 4-rech barów spisywały się znakomicie.
Seria leśnych podjazdów wyniosła mnie na odkryte wzniesienia. Wszędzie pozostałości po karczowaniu lasów. Mnóstwo złośliwych patyków i patyczków, korzeni, gałęzi, kamieni, kamyczków i kamorów. Na szczycie kolejny raz się zachwyciłem cudowną klasyczną panoramą, na porośnięte lasami wzgórza.

Parę fotek, wymiana SMS-ów z Arturem dopingującym mnie ze Środy Wlkp. i regeneracyjny batonik wprowadził mnie w jeszcze lepszy humor. Nastrój sjesty.

Niestety zdążyć przed zmrokiem znaczyło w tym wypadku ruszyć dupsko.
Zajebiście ostre zejście. Widziałem liczne ślady walki. Porzuconą w walce żywność, batony, żele, sezamki. Istne pobojowisko. Gollum na wyprawie Frodo spokojnie by się pożywił na tydzień.
Chciałbym widzieć GG jak tędy zjeżdża ;D … Świetne miejsce na zdjęcia i filmiki do netu.
Jak już się zsunąłem z tej góry, czekał mnie kolejny podjazd dość nieciekawym odcinkiem.
Otuchy dodała mi jaszczurka zwinka, która biegła chwilę ze mną przypominając mi mojego Syna (który chce wygrać Tour de France ;). Uśmiechając się do tych myśli kulałem się powoli pod górę.

Bufety w sumie zaliczyłem prawie wszystkie tankując zawsze do pełna, wszędzie bardzo miła obsługa. Niebieskiego i czerwonego było pod dostatkiem. Ciasteczek, suszu i bananów nie jadłem. Nigdzie nie widziałem siateczki od GG z „pakietem energetycznym” żelków i batonów energetycznych. Na bufecie przed rozjazdem Mini/Mega/Giga rządziły dwie rezolutne dziewczyny zamarudziłem nieco dłużej … Chłeptałem chciwie wszystkie płyny co mi wpadły pod rękę.
Trzeba przyznać, że bufety były dobrze rozplanowane. Przedostatni opuściłem.

Od dłuższego już czasu nikogo z przodu i z tyłu. Stawka maratończyków się ustabilizowała.
Bardzo fajny singielek po odsłoniętym zboczu wśród traw przerwało chamsko poprzecznie zwalone drzewo (tak jak ktoś na forum pisał ostrzegawczo).
Przed 2-gim bufetem na moment zobaczyłem Kasię z Thule, była w zasięgu wzroku, ale czasowo o lata świetlne. Na tym podejściu (gorszym w pewnym momencie od Czerwonego Wierchu w Krynicy) mój wypasiony Rumak zaczął mi się osuwać. WTF ?! Miało być „przejezdnie” ?!
Na „czas” przestałem deptać już dawno temu. Według średniej miałem dotrzeć do mety przed 20.00, nie było więc sensu niepotrzebnie się napinać. Okazało się, że licznik trochę mnie wydymał z mojej winy, nie zmieniłem wielkości opony i dlatego w ostatecznym rozrachunku „skróciło” mi dystans o 5 km (!?).
Przejeżdżając opodal wyjątkowo malowniczo położonego zbiornika wodnego – pod skałami – gdzie sporo ludzi zażywało rozkosznej kąpieli, miałem wielką ochotę, żeby też się przyłączyć. Było trochę spacerowiczów więc chcąc nie chcąc zwolniłem.
Łąkowe zjazdy sprawiły mi wiele frajdy. Okoliczni Hobbici zamieszkujący tę dolinę z werwą rozpoczęli sianokosy. Kilka strumyczków z błotem przypominało o mocnym trzymaniu kiery.
Jakaś dziewczyna pstryknęła mi fotkę, ciekawe jak wyszło. Ze zdziwieniem dotarłem do mety. Na bufecie obsługa pałaszowała makaronik, szybkie tankowanie i …. w sumie miałem wątpliwości gdzie jechać. Ale pojechałem prawidłowo, pod górkę. Maratończycy z Mini & Mega już na mecie, uśmiech i wyluzowanie. Przede mną dopiero połowa drogi. Na szutrowo-kamienistej drodze doszedłem „dużego” gościa, widać było, że ma kryzysik. Jechał bardzo ciężko.
W drugiej części podjazdy były bardziej łagodne, takie dla „normalnych ludzi”, jechało się szybciej. Świetna leśna droga z ogromną kałużą, fantastyczny odcinek równego gładkiego ale twardego podłoża, poniemieckie ruiny z czasów wojny, tajemnicze i posępne, drewniany mostek, po którym za późno zmieniłem przełożenie (jednak znajomość trasy BARDZO dużo daje, unika się wtedy takich prostych błędów, wiadomo, gdzie się można puścić, a gdzie mocniej nacisnąć na klamki).
Słońce chyliło się już ku zachodowi … Nie przypiekało tak bardzo, chociaż znalazło się jeszcze kilka ciepłych momentów ;)
Na polnym podjeździe doszedłem kolejnego uczestnika. Czyli nie jest tak źle, skoro ja wyprzedzam, a nie mnie wyprzedzają. W nagrodę za wspinaczkę – fantastyczny widok na którego podziwianie nie było czasu z uwagi na gwałtowne przyspieszenie do granicy prędkości dźwięku.
Na kolejną górkę udało mi się podjechać 30% (w niedzielę chyba ponad 50%, a Dun 95%).
Kilkadziesiąt metrów od granicy drzew podchodziła grupka z Kasią (Thule;). W cieniu drzew doszedłem ich i na tym skończyła się podświadoma rywalizacja. Widok z tego stoku – przepiękny !
Od biało – czerwonej wieży przekaźnikowej (?) rozpoczął się szalony zjazd po łupanych kamieniach. Pod koniec ręce od ściskania klamek bolały. Chyba z 5 dych leciałem, ale można było znacznie więcej. Zresztą idea „byle się nie rozwalić” była myślą przewodnią tego krajoznawczego maratonu. Zwieńczeniem zjazdu był sztywny, twardy podjazd pod schronisko Orzeł (875 m n.p.m.), który większą część darłem z buta zdzierając sobie zatrzaski. Na moich przełożeniach Alivio 3x7 niezwykle ciężko się podjeżdża. Marzę o klasycznym 3x9 … xtr …
Technicznych zjazdów nie brakowało. Na jednym z nich prawie mnie wywaliło w kosmos. Z trudem opanowałem maszynę, było naprawdę bardzo, bardzo ciepło …. Aż mnie dreszcze przechodzą jak sobie przypomnę. Każdy zjazd, nawet krótki, może kryć wiele niemiłych niespodzianek. Od rzeczki czekał mnie kolejny XXX-ty podjazd, ale za to bardzo przyjemny – szeroki, równomiernie nachylony, naprawdę extra ! Mogłem kręcić swoim tempem i przy okazji minąć 2 zawodników. Pan Andrzej K. (jak wyprzedzałem nawet zagadał do mnie ;) wzbudził we mnie ogromny szacunek – M6 i przyjechał ostatecznie tuż za mną. Zawodnik wielkiej klasy ! Chciałbym mieć taki power w M6 z uśmiechem na ustach – tak jak on.
Ze Sławkiem K. (chyba) na fullu Gianta cały czas się tasowaliśmy. Nie dawał mi szans na zjazdach – gnał jak szalony. Starałem się jak mogłem, ale jakby miał rakietę w tylnym kole. Na podjazdach z kolei ja doganiałem.
Ja: „To co, już niedaleko ?;)”
S: grobowym głosem: „Oj daleko ...”
Na Wielką Sowę od Koziego Siodła częściowo wjechałem, częściowo z buta. Brak techniki jazdy w górach. W niedzielę na wycieczce z Wojtasem i Dunem poszło mi znacznie lepiej – było więcej sił, delikatny element rywalizacji, tak, że praktycznie udało się wjechać całość, a nawet „finiszować” na końcówce ;)
Vena wszystkich ratował wodą i Poweradem...

Rzucił: „Teraz naprawdę fajny zjazd !”. Może dla niektórych był naprawdę fajny. Ja naprawdę fajnie mogłem się tylko rozjebać. Próbowałem bokiem po korzeniach, ale turystów pojawiło się sporo więc i tak z buta, żeby nikogo nie rozjechać.
Oczywiście przegonił mnie na zjazdach Sławek (?) Giant Full.
Ja: „Naprawdę super zjeżdżasz !”
S: „Wiem ...” ;P
Na trawiastym ostrym podjeździe, którego przecinała sącząca się woda (tuż za pakującym się do domu ostatnim bufetem), zdradził mi całą tajemnicę:
„Na zjazdach nie można się bać, po prostu trzeba jechać, jak zaczniesz myśleć to już koniec ...”
Złotą myśl na końcówce wziąłem sobie do serca. Może dzięki temu mnie nie dogonił. Końcówka była świetna. Zjazd po łąkach z panoramą w tle. Napis „300 m” kompletnie mnie zaskoczył, pewnie jak wielu. Licznik trochę oszukał bo nastawiałem się na jeszcze kilka kilometrów jazdy.
Zatrzymałem stoper na 9 h 9 min (ciekawe dlaczego oficjalny pomiar jest o min dłuższy ?).
Super wycieczka !
Tym razem podobało mi się zdecydowanie bardziej niż w Krynicy 2007.
Warto wrócić za rok, albo na jakiś wypad rowerowy w te okolice !

P.S. Z GG spotkałem się przy karcherach, z krótkiej wymiany zdań, wnioskuję, że jemu bardziej zależało żebym dojechał po 19.00 niż mnie, żeby być przed 19.00, pierwsze zdanie: „Nie zmieściłeś się w limicie ;)) , taaa, „lekka pytka” ...”.
Mimo wszystko dziękuję za możliwość startu bez uiszczenia opłaty startowej i gratuluję zorganizowania udanej imprezy !

*dane z mojego licznika (różnica czasu wynika z oglądania przepięknych widoków, robienia fotek, sms, szukania bidonów ;P, bufetów (4) itp. ;)

Oficjalny wynik.
dystans: 87 km
open: 170
M3: 55
nr: 3030
time: 09:10:49.118
1. bramka: 00:37:17.331
2. bramka: 07:57:31.117
delay: 04:26:20.834 (04:21:50.151)(90.61%)

Dane Polar:
i: 5:09
a: 3:26
b: 0:40
c: 65


Kategoria The Race



Komentarze
klosiu
| 19:44 sobota, 8 sierpnia 2009 | linkuj Rodman, swietnie piszesz, wlasnie sobie przeczytalem cala kategorie "maraton" z zapartym tchem :)

karmi --> taa, szczegolnie w zeszlym roku byla dodefiniowana na maksa :D
Anonimowy tchórz karmi | 17:04 czwartek, 6 sierpnia 2009 | linkuj no to głuszyca już przeszła do historii. ja odpuszczam sobie kraków (nie lubię tłoku) ale będę w istebnej i polecam szczególnie ten maraton, ta istebniańska "Świątyna Definicji Kolarstwa Górskiego" jest szczególnie dodefiniowana :D

pozdrawiam
DunPeal
| 22:26 wtorek, 4 sierpnia 2009 | linkuj to sie nazywa opis :) spoko relacja, motyw z gabka w dalszym ciagu smieszy mnie do lez ;)
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!