Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Rodman z miasteczka Tulce. Mam przejechane 53739.44 kilometrów w tym 12333.64 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 25.28 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 58159 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Rodman.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

The Race

Dystans całkowity:10912.50 km (w terenie 4406.50 km; 40.38%)
Czas w ruchu:460:35
Średnia prędkość:23.69 km/h
Maksymalna prędkość:84.35 km/h
Suma podjazdów:49327 m
Maks. tętno maksymalne:178 (97 %)
Maks. tętno średnie:149 (81 %)
Suma kalorii:36185 kcal
Liczba aktywności:153
Średnio na aktywność:71.32 km i 3h 00m
Więcej statystyk
  • DST 57.00km
  • Teren 55.00km
  • Czas 02:36
  • VAVG 21.92km/h
  • VMAX 50.00km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Kalorie 2200kcal
  • Podjazdy 300m
  • Aktywność Jazda na rowerze

Michałki - Wieleń

Sobota, 26 września 2009 · dodano: 26.09.2009 | Komentarze 4

oj działo się .... ;))

niestety nie odrobiłem lekcji i przeoczyłem rozjazd na Giga, pozostaje lekki niedosyt na Mega, bo była szansa na lepszą lokatę ..

mój szczęśliwy numerek: 268
open mega: 67
M3 mega: 19
czas: 2:36:19,72

... a teraz widzę, że zostałem jeszcze wydymany z pudła w kategorii "Medyk" ... SKANDAL !!! było tak ....

Michałki.
A właściwie skąd ta nazwa ? Michałki kojarzą mi się z czekoladowymi cukierkami nadziewanymi masą orzechową. W Wieleniu były drożdżówki, banany, rodzynki, woda 007, ciasteczka, makaron świderki, kawa / herbata za 2.50, kurz, piach, pył ….

Właściwie zrobiłem prawie wszystko, żeby jak najlepiej się przygotować. Im dalej w sezon – tym lepiej, trzeba się „tylko” dobrze wyspać i wypocząć przed maratonem. Sprzęt musi chodzić tak, żebym nie bał się wrzucać biegów. Omijać podstępne kamory, doły, gałęzie, podejrzane resztki butelek po piwie.

Wyprzedzać …. wyprzedzać, wyprzedzać !!!

Pogoda miodna. Chłodno, ale wiadomo było, że trochę stopni jeszcze naciągnie. Długie gatki, krótki rękaw, białe szkiełka, 1 bidon, 3 batony. Stwierdziłem, że żele olewam, bo to placebo.
Teraz myślę, że na Mega 2 by się zdały – szybko się łyka – czas trzymania kierownicy 1 ręką ograniczony do minimum. Przy batonie najpierw musiałem się naszarpać jak pies żeby dostać się do cennej kalorii a później mielić w dziobie uważając żeby się nie zakrztusić. No niewygodne na taki maraton.

Startujemy z czerwonej dupy, bo dupa tak naprawdę nie jest czarna tylko bardzo dobrze ukrwiona. Widziałem na hemoroidektomii. Czerwona.
Kilka razy przyspieszam sobie na stadionie wchodząc na tętno, żeby nie było zadyszki na pierwszych kilosach. Rzeczywiście pomaga.
Znajome chłopaki w zasięgu pytki. Wojtas. Artur. Dun.
Ruszamy w czarnym kurzu z czerwonej dupy. DunPeal (ziomal, a właściwie co to znaczy ? :)) oczywiście wydarł do przodu, słusznie zresztą, bo przebijanie się przez wolnobiegi było dość męczące. Jeszcze bardziej męczące było przebijanie się w tumanach kurzu i łachach piachu.
Paradoksalnie takie podłoże bardzo mi odpowiadało. W miarę lekka bryczka, brak wertepów (oczywiście z wyjątkiem końcowej niespodzianki …), rześka noga.
Staram się nie „palić” mięśni, bo 100 km to nie jest typowa jazda po bułki, nawet po płaskiej Wielkopolsce.
Dość szybko w lesie niestety został Wojtas. Jechaliśmy dalej w miarę blisko siebie z Arturem.
Artur został kawałek dalej, najprawdopodobniej na kolejnych piachach, których nie lubi.
Dun'a nadal nie było widać. Napierałem więc dalej, łykając kolejnych twardzieli. Niby się momentami przerzedzało, ale zawsze kilka – kilkanaście osób przede mną.
Mignęła mi znajoma koszulka ;-) i za kilka kilometrów mogłem już podziwiać barwy operacji Pustynna Burza na twarzy kolegi. Chętnie dałem zmianę, niestety Dun miał kryzys i nie zauważyłem, że został kilkanaście metrów. Machał, że mam jechać dalej więc depnąłem. Wpatrzony w ziemię lub plecy kogoś przede mną, nie zauważyłem też rozjazdu na Giga (a może gdybym poczekał na kolegę to bym trafił …).
Z dobrym humorkiem ucinałem czasami jakieś kilka zdań z innymi maratończykami.
Ale tak jakoś mi się zaczęło dłużyć, więc zapytałem czy daleko jeszcze do Giga – koleś prawie spadł z siodełka, bo rozjazd minęliśmy kilkadziesiąt minut temu ….
Od razu skwaśniałem. Taka hańba .. :-) zatem wziąłem się do roboty żeby to Mega chociaż jako tako wyszło i w klasyfikacji Medyków zająć jakieś dobre miejsce, przecież nie ma ich tu nie wiadomo ilu. Upadki, defekty i szerszenie omijały mnie z daleka. Raz tylko metrowa gałąź zablokowała mi się na sztorc w rowerze równolegle do rury podsiodłowej, na szczęście jaj mi nie urwała. Na bufetach nie stawałem. Gorąco nie było i udało mi się chwycić „Bonda”, którego wychlałem do połowy, prawie się krztusząc błotem (woda + kurz = błoto) …
Gdzieś tak od 40-stego km zaczęło się tasowanie stawki – jazda z tymi samymi kolesiami – raz oni z przodu, raz ja z przodu. Zapasy makaronu w mięśniach stopniały do niezbędnych rezerw na ewentualny finisz. Dopchnąłem batona na szerokim szutrze, zadowolony, że zostawiłem sporo osób za sobą, ale zapłaciłem za to dogonieniem przez kilkuosobowy pociąg, wsiadłem grzecznie do ostatniego wagonu, skasowałem bilet i jechanka.
Pociąg się wykoleił na krótkim ale gęstym od piachu podjeździe, na czym skorzystałem, bo mogłem trochę przewidzieć rozkład wagonów. Skoczyłem do przodu, później trochę zwolniłem, czując na plecach nieświeże oddechy rywali.
I to był największy błąd w tym wyścigu. Lepiej było dać po garach na maxa, żeby wjechać w końcowego singla jako jeden z pierwszych. Myślałem, że będzie jeszcze jakiś miły, szeroki dojazd do stadionu. Jak mawiają: Indyk myślał o niedzieli ….
I wpadliśmy w zajebiście zajebiste wyboiste wyboje, chyba specjalnie hodowane na ten maraton przez miejscowe PeGeRy. Zaskoczenie było pełne. Niestety pierwszy na tym singlu nie byłem.
Na koniec chytra dziura wybiła mnie w świeżo zbronowane pole i kolejne 2 oczka w plecy.
Już było pozamiatane. Moment, błąd i koniec marzeń o "medalu" (hehehe).
Lekko jednak wqrwiony, że końcówka kompletnie mi nie wyszła wjechałem na stadion i powoli niezagrożony i niezagrażający dokulałem się na metę, gdzie padłem na suchą trawę delektując się ciepłymi promieniami słońca.
Dzięki pojechaniu Mega, załapałem się na kilka przepysznych drożdżówek, których być może na Giga by dla mnie zabrakło.
Za niedługo wjechał czarnobrunatny na twarzy Dun. Później wyhaczyłem na stadionie, znajomy rower ;) i kolesia podobnego do Klosia z „bikestats.pl”. Podobny, bo to był właśnie Mario ;)) zwany popularnie Klosiem :>
Nie miał tyle szczęścia, bo urwał XT'eka z tyłu i nie ukończył żadnego oficjalnego dystansu. Chyba, że miniMini.
Poznałem też Pana Andrzeja, który jeździ w M5 i ma w tym swoje sukcesy (gratki !).
Tak se siedzieliśmy, obgadując wyścig i niektóre walki finiszowe, sporo było śmiechu ;>
Po kilku godzinach pikniku dojechał Artur, a po nim ostatni z Prawdziwych Giga Twardzieli – Wojtas – z dętką na szyi :< , dzielny był, bo zabłądził, przebił oponę, ale dojechał.
Chyba Tombola to widziała – wylosował pompkę jako jedyny z naszej ekipy.
Redaktor Kurek przeczołgał wszystkich do samego końca z dekoracjami, anegdotkami i tym losowaniem …
W niedzielę zobaczyłem na stronce maratonu wyniki w kategorii „Medyk”, gdzie czas miałem o 4 min lepszy od 3-ciego – czyli powinienem stanąć na pudle !! Fakenshit ! Trzeba jednak sprawdzać, jak małe dzieci, tych lokalnych Sędziów i upominać się o swoje ….
Mam jedynie nadzieję, że w przyszłym roku, jeśli potrenuję – powalczę … wybierając świadomie jakiś dystans ;)


Kategoria Grupetto, The Race


  • DST 84.00km
  • Teren 75.00km
  • Czas 05:04
  • VAVG 16.58km/h
  • VMAX 55.00km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Kalorie 4000kcal
  • Podjazdy 2000m
  • Aktywność Jazda na rowerze

Karpacz.

Niedziela, 20 września 2009 · dodano: 20.09.2009 | Komentarze 6

nr 4390, M72, Open 84, M3/22 (M)80 05:03:59 16.58 01:01:41 / 72 02:15:21 / 86 03:07:57 / 86 04:05:34 / 84 417

pęknięta opona, rozcentrowana obręcz, niewchodzące przerzutki tylne, najlepsze miejsce w kategorii (M3 - 22) w "ogólnopolskich" maratonach jakie miałem w życiu, sztywny widelec przeżył, bez żadnych gleb na szczęście ;)

...

...

Fotka zeszłoroczna ale widok ten sam ;))
...


Kategoria The Race


  • DST 13.00km
  • Teren 12.00km
  • Czas 00:34
  • VAVG 22.94km/h
  • VMAX 42.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Kalorie 500kcal
  • Aktywność Jazda na rowerze

I Mistrzostwa Regionu Średzkiego w Kolarstwie Górskim.

Niedziela, 13 września 2009 · dodano: 13.09.2009 | Komentarze 11

XC - całkiem nowe doświadczenie :)) Podoba mi się ;P !
Ledwo zdążyliśmy na start Szymona o 11.30. Maksymalna nerwówka wyjazdowa. Droga dojazdowa do startu zablokowana, 2 kilometry biegania na rozgrzewkę. Ogólnie zimno, nawet momentami deszcz. Zostawiłem Szymona na starcie i dymam z powrotem po mój sprzęt. Jak już dojechałem ze swoim rowerem na start Sajmon był już po wyścigu. Okazało się, że był 2-gi (!!!) w kat. do lat 10 tracąc tylko 4 sek do zwycięzcy !!! (7 kończy w grudniu:).

Wyściskałem Syna i sam za jakiś czas ustawiłem się na starcie.
Niestety nie zdążyłem przejechać trasy co odczułem na pierwszym kółku, momentami czułem się zagubiony, bo taśmy pozrywał wiatr i jechało się trochę na czuja.
Nie przyfarciło mi, stanąłem w ostatniej linii. Efekt - na początku byłem zablokowany, gorszy start - wszyscy poszli po szerokości ale niestety prawie równym tempem. Zaryzykowałem i przydusiłem przed skrętem. Hamulec z piskówą tylnej opony - wchodzę w pierwszy łuk. Dałem pełen gwizdek i już na pierwszym okrążeniu wyszedłem na 2-gie miejsce.
Dyszałem jak lokomotywa w rytm muzyki techno.

Widziałem, że "pierwszy" przycisnął i zaznaczyłem go jako "poza zasięgiem". Perspektywa 2-giego miejsca i pierwszego w życiu pudła już mnie zadowalała, nie goniłem więc szaleńczo tylko starałem się kontrolować "pościg".
Na drugim kółku prawie bym zwymiotował - znak, że poszedłem "w trupa", adrenalina kapie mi z oczu. Sytuacja bez zmian. Lekki rower grzeje po ścieżkach.
Przyspieszenie ma niesamowite, w porównaniu z moim poprzednim ...
Bardzo fajnie się wspina na niewielkie pagóreczki. Jest sporo zmian tempa, zakrętów, opony spokojnie i bezpiecznie mnie niosą. Mimo, że stare (szczególnie Pythony) ładnie trzymają na parkowych ścieżkach i trawach.
Jadę tylko na 2-giej tarczy z przodu i mieszam przełożenia z tyłu. To wystarcza.
Trzecie kółko i nadal spokój. Chyba już każdy z nas pogodził się z zajętym miejscem. 4-rte i ostatnie kółko, meta, niesamowita radocha ;)))
Z czasem 34'40" zająłem drugie miejsce w kategorii Masters (?)(30-45 lat).
Stanąłem na podium - naprawdę fajne uczucie - gorąco polecam !!
Dostałem srebrny medal ;P Taki sam jak Sajmon.
Zajebiście ;))

P.S. Oczywiście bez czynnego udziału mojej Kochanej Żony cała wyprawa i sukcesy nie miałyby miejsca, może kiedyś uda mi się namówić ją na starty ;)

P.S.2. a nasi Siatkarze zostali dzisiaj MISTRZAMI EUROPY !!!!
Naprawdę fajna niedziela ....


Kategoria XC, Grupetto, The Race


  • DST 85.00km
  • Teren 82.00km
  • Czas 08:35
  • VAVG 9.90km/h
  • VMAX 50.00km/h
  • Temperatura 26.0°C
  • HRmax 178 ( 97%)
  • HRavg 149 ( 81%)
  • Kalorie 7585kcal
  • Podjazdy 3063m
  • Aktywność Jazda na rowerze

Głuszyca, czyli nie taka Sowa straszna ...

Sobota, 1 sierpnia 2009 · dodano: 02.08.2009 | Komentarze 3

Tego nie planowałem. Nie w tym roku. Nie teraz.
Jak mawiają starożytni: „Darowanemu koniowi w zęby się nie patrzy.”
Nie przyglądałem się więc zbytnio tylko zacząłem kombinować jak by tu wyskoczyć …

Wszystko zaczęło się od z pozoru niewinnej wymiany zdań na forum MTB z Grzegorzem Golonko http://www.mtbforum.pl/index.php?showtopic=5969&st=50
Kto kogo obraził, kto się obraził, kto komu nawtykał, kto żartował … ja się pogubiłem o co chodzi.
Pozostał niesmak. I zaproszenie na start giga, żeby rzekomo udowodnić swoje męstwo i zuchostwo.
Kiedy emocje opadają jestem w stanie przyznać się do błędu i zmienić zdanie, trudno natomiast rozmawia się z ludźmi, dla których „ich prawda jest jedyna i najmojsza”.
Powiem szczerze, że strasznie mnie to rozśmieszyło, bo kompleksów na swoim punkcie nie mam i nikomu nic nie muszę udowadniać. Zresztą jakbym dojechał w Głuszycy te 10 min wcześniej (a spokojnie byłem w stanie), pewnie bym usłyszał: no Rodman, zuch chłopak ! Albo: hehe, miałeś szczęście, że nie padało ! Albo: Dobrze, że wreszcie się doczołgałeś, bo Panie od makaronu chcą iść wreszcie do domu ! Lub jeszcze innej tego typu odzywki.
Wesołe teksty bardzo lubię i w sumie też bym się z tego chętnie pośmiał :)
Więc ostatecznie miałem to głęboko w pompie, o której dojadę do mety, bo trasa była tak piękna, że wypocząłem duchowo i odrodziłem się fizycznie jak nigdy :) To był świetny, 9-cio godzinny trening z niesamowitą ilością pięknych pejzaży, do których aparat sam w ręce układa się do strzału.
Szkoda, że nie miałem.
Takich podjazdów i zjazdów totalnie brakuje w okolicach Poznania.
Na upartego można znaleźć kilka miejsc: Dziewicza Góra, Osowa Góra, Cytadela …
To nigdy nie będą prawdziwie górskie góry.
Ot trafiło się ślepemu Rodmanowi ziarno – to se dziubnął ;)
Inni tym razem nie mieli tyle szczęścia, chociażby Shifu Dun lub kolega Fremen … Ale do brzegu !

Z przyjazdu do Krynicy z różnych twardych powodów nic nie wyszło. Głuszyca była bardziej realna czasowo, ale ukończyć dystans Giga to już niekoniecznie. Rzecz jasna darmowy „pakiet energetyczny” i masaże traktowałem z przymrużeniem oka.
Jedynie „slec” całkowicie chciał dotrzymać słowa i ponoć szukał mnie na mecie, żeby mi rower umyć ;)

Kompania na Głuszycę była mocna.
Wojtas – koszykarz, lubiący popytkować na maxa w terenie po swoich tajemniczych ścieżkach – no speed limit !
Dun – mistrz Shifu, potrafiący zdemontować i zmontować swój rower lewą ręką z opaską na oczach, jeżdżący podjazdy do samego końca !
Ja – niedoszły mistrz w jeździe na średnią góralem po płaskim asfalcie z wiatrem w plecy, najlepiej z górki ;P
Zabrakło:
Arturasziego – nienasyconego pożeracza przestrzeni i odległości w okolicach Środy, „niestety” tym razem musiał zaopiekować rodzinką, ale czułem jego moc na Sowich szczytach niczym Luc Skywalker z głosem Obi Wana (w chmurce;), w sms-ach.
Cubusa – bo się połamał i jeszcze nie wylizał.

Sama droga – jak zwykle szybko, w takim gronie dominują naturalnie tematy rowerowe.
Kwatera fajna. Bardzo miła Pani Gospodyni. Otwarta, życzliwa, wesoła. Stajnia dla bajków, które dopieściliśmy jeszcze na koniec dnia. Pyszne jedzenie. Trochę krótkawe łóżka. Szczególnie dla Wojtasa ;) Dla wszystkich – za miękkie materace.
Dun czyścił jeszcze bidon, mówiąc, że coś mu tam czarnego grzybowego „wyrosło”.
Ja zmęczony: „Pokaż … Ouu Shitt !!!” - coś dużego kłębiło się z pianą na dnie bidonu.
„A nieee, to gąbka ! :))” - dodałem po chwili. Dun zrozumiał moją szczerą pomyłkę i długo razem nie mogliśmy powstrzymać stłumionego śmiechu we wspólnej kuchniokanciapie.

W Świątyni Definicji Kolarstwa Górskiego ....

..... przywitał nas stosunkowo rześki poranek. Na tym rześkość tego dnia się skończyła. No może nie do końca, bo wieczór z 2-ma piwkami też był rześki ;) Bezchmurne niebo, bezlitosne słońce ”(...) A nie mówiłem, że olejek by się przydał (...)”
Zwarci i gotowi, sprawdzeni w biurze. Zainwestowałem w żele i batony 5-dych. W sumie niepotrzebnie, bo pełno ich leżało po drodze ;P
Pierwszy raz byłem pierwszy w pierwszej linii w sektorze. I to tylko ok. 20 min do startu. Dzięki komórze Duna mam rewelacyjną pamiątkę – Big Thanks !

Zresztą nie było co robić i żadnych „bud” do oglądania. Tylko Speca odwiedziliśmy.
Kawalkada ruszyła, pocisnąłem stoper, na początku jak zwykle nadmiar energii w ludziach i często gęsto jakieś hamulce i „uwagi !”
Na asfalcie zobaczyłem jak w realu wygląda pozytywny Bike'o-wojownik „Karmi” z Katowic ;)
Się pozdrowiliśmy i pojechał w przysłowiową siną. Uśmiechnięty i wyluzowany. Później chwilę posiedziałem sobie na kole Pocia, którego znają chyba wszyscy, przynajmniej z forum. Pocio był dzisiaj w formie. Łykał wszystkich po kolei jak bocian myszy na żniwach. Na hali pomachałem Grzegorzowi Golonko co siedział w samochodzie, ale jemu to wszyscy machają. Tymczasem widoki mnie po prostu ROZWALAŁY !!! :))
/czyjeś bardzo fajne zdjęcie/...

Zapomniałem o wyścigu, limitach i innych codziennych troskach. Poczułem się beztrosko ;)
Niemniej jednak początkowy kawałek był jak uderzenie obuchem na rozgrzanej patelni. Na krótkim asfalcie nie zdążyłem się rozgrzać, a już trzeba było zapierdalać pod górkę. Klima chodziła mi na maxa, aż kapało. Moje „taktyczne” założenia, żeby utrzymywać jak najniższe tętno przez jak największą część dystansu, oszczędzając energię na „czarną godzinę”, rozbiły się o kant dupy.
Znaleźli się już pierwsi pechowcy łatający dętki czy skuwający łańcuch. Jak zrobił się kilkuosobowy korek musiałem zejść z roweru. Później ciężko jest wskoczyć z powrotem. To było pierwsze z buta i oczywiście nie ostatnie. Zapewnienia Orga, że maraton jest „całkowicie przejezdny” świadczą jedynie o niewiedzy, albo o błędnych założeniach teorii i kompletnym braku praktyki w pokonywaniu wyznaczonych przez innych tras. Pewnie taki żarcik.
Z perspektywy „top 20 od końca” takie stwierdzenia bierze się do serca, chyba, że towarzyszy temu charakterystyczny mrugający „lol”. Warto spojrzeć czasami w dół, a nie tylko nieco powyżej własnego nosa. Tak samo można powiedzieć, że na Everest da się spokojnie wejść … No wchodzą przecież …

*ze słowniczka GG:
całkowicie przejezdna trasa = „top 10” tylko kilka razy będzie biegać z rowerem na plecach, cała reszta może liczyć na trudne technicznie podejścia i zejścia

Lubię jak ktoś ceni swoje słowo, jak np. „slec”, który mnie szukał, żeby umyć mi rower jak dojadę giga ;)) Stary, jesteś wielki !

Dostosowując się do specyficznego humoru tej edycji pytkowałem sobie z wolna po leśnych ścieżkach. W leśnym parowie zrobiło się ślisko i błotniście. Wąska ścieżka prowadziła skrajem niewielkiego wąwozu porośniętego gęsto kolczastym runem i pokrzywami, w których roiło się od kleszczy. W takich miejscach lubią wieczorami gromadzić się różne szlamy i leśni orkowie, knujący napaść na bezbronne karawany … Od czasu do czasu ktoś glebił, bo mnóstwo pułapek czyhało zastawionych przez przebiegłych mieszkańców ciemnego lasu. Ostrożność i gotowość na odparcie ciosów była wymagana.
Miałem okazję oglądać Maxima w akcji – jak się staczał w „przepaść”. Maxima później już nie widziałem, pewnie się teleportował – czego żałuję, bo miałbym może jakąś większą motywację do szybszej jazdy. Akcja była taka: nadjechał na pewnej prędkości gdy nagle gęste jadowite bluszcze rzuciły się na niego, a że był korek, bo ktoś przed nami lizał grunt, musiał przyhamować i nie zdążył złapać równowagi. Widząc to przebiegłe Orki zaczęły go ściągać w przepaść. Mimo wczesnej pory musiały być już rozbudzone przejeżdżającą Hordą i zwabione zapachem krwi wyciekającej z ran po ostrych kolcach zwietrzyły swoją szansę na łatwą zdobycz. Na szczęście Maxim w porę się zorientował co mu grozi i obeszło się bez rzucania liny, żeby go wyciągnąć. Ciężko zjeżdżało się za ostrożnymi kobitkami. Jedna z nich nawet prawie zaliczyła drzewo kilka metrów powyżej mnie. Wszystko pod kontrolą. Przepuściłem kilka osób, bo wypadła mi sakwa z drogocennym izotonikiem. Popas nad strumyczkiem. Tak mnie jakoś też natchnął ten szmer strumienia … że skorzystałem … ;P
Rozglądałem się dookoła jakie to cudowne miejsce, batonik się skończył i Rumak zaczął prychać ze zniecierpliwieniem.
Kawałek ostro w dół, i Bach ! Znowu wyskoczył bidon. Widząc to Pan Strażak wydarł sprintem pod górkę, żeby mi go podać ! ;) Podziękowałem i zacząłem się znowu wspinać.
Tym razem wkraczaliśmy na tereny Leśnych Elfów, zwanych też Wysokimi. Wysokie drzewa, ubite podłoże z wyschniętymi igłami, bogactwo jagód, liczne korzenie i ta piękna ścieżka skrajem wysokiego wąwozu na długo będę starał się zachować w pamięci. Powyżej skały i drzewa. Łaskawe Elfy pozwoliły bezpiecznie przejść przez ich terytorium pod warunkiem, że nie wyrzucę zużytego papierka na ścieżkę …
Raz nawet drzewo w poprzek leżało ale nie próbowałem kozaczyć, żeby przejechać pod nim.
Na przestrzenne zbocze porośnięte wysokimi świerkami, ostro w dół, słońce delikatnie przebijając się przez korony smyrało promieniami trawę. To był jeden z najbardziej malowniczych odcinków drogi leśnej. Przy tej wielkiej skale wszyscy turyści robią sobie pewnie fotki ;)
Kamieniste szerokie zjazdy ściągnęły z bujania w obłokach na Krasnoludzką Surową Ziemię.
Te kamienie wysypują pewnie po to, żeby ułatwić wjazd ciężkich maszyn ,,, Nie służą oponom, kołom i dętkom. Kolejna osoba wymienia flaka. Mnie na szczęście ta przyjemność ominęła na pełniej długości. Mountain Kingi Protection nabite do 4-rech barów spisywały się znakomicie.
Seria leśnych podjazdów wyniosła mnie na odkryte wzniesienia. Wszędzie pozostałości po karczowaniu lasów. Mnóstwo złośliwych patyków i patyczków, korzeni, gałęzi, kamieni, kamyczków i kamorów. Na szczycie kolejny raz się zachwyciłem cudowną klasyczną panoramą, na porośnięte lasami wzgórza.

Parę fotek, wymiana SMS-ów z Arturem dopingującym mnie ze Środy Wlkp. i regeneracyjny batonik wprowadził mnie w jeszcze lepszy humor. Nastrój sjesty.

Niestety zdążyć przed zmrokiem znaczyło w tym wypadku ruszyć dupsko.
Zajebiście ostre zejście. Widziałem liczne ślady walki. Porzuconą w walce żywność, batony, żele, sezamki. Istne pobojowisko. Gollum na wyprawie Frodo spokojnie by się pożywił na tydzień.
Chciałbym widzieć GG jak tędy zjeżdża ;D … Świetne miejsce na zdjęcia i filmiki do netu.
Jak już się zsunąłem z tej góry, czekał mnie kolejny podjazd dość nieciekawym odcinkiem.
Otuchy dodała mi jaszczurka zwinka, która biegła chwilę ze mną przypominając mi mojego Syna (który chce wygrać Tour de France ;). Uśmiechając się do tych myśli kulałem się powoli pod górę.

Bufety w sumie zaliczyłem prawie wszystkie tankując zawsze do pełna, wszędzie bardzo miła obsługa. Niebieskiego i czerwonego było pod dostatkiem. Ciasteczek, suszu i bananów nie jadłem. Nigdzie nie widziałem siateczki od GG z „pakietem energetycznym” żelków i batonów energetycznych. Na bufecie przed rozjazdem Mini/Mega/Giga rządziły dwie rezolutne dziewczyny zamarudziłem nieco dłużej … Chłeptałem chciwie wszystkie płyny co mi wpadły pod rękę.
Trzeba przyznać, że bufety były dobrze rozplanowane. Przedostatni opuściłem.

Od dłuższego już czasu nikogo z przodu i z tyłu. Stawka maratończyków się ustabilizowała.
Bardzo fajny singielek po odsłoniętym zboczu wśród traw przerwało chamsko poprzecznie zwalone drzewo (tak jak ktoś na forum pisał ostrzegawczo).
Przed 2-gim bufetem na moment zobaczyłem Kasię z Thule, była w zasięgu wzroku, ale czasowo o lata świetlne. Na tym podejściu (gorszym w pewnym momencie od Czerwonego Wierchu w Krynicy) mój wypasiony Rumak zaczął mi się osuwać. WTF ?! Miało być „przejezdnie” ?!
Na „czas” przestałem deptać już dawno temu. Według średniej miałem dotrzeć do mety przed 20.00, nie było więc sensu niepotrzebnie się napinać. Okazało się, że licznik trochę mnie wydymał z mojej winy, nie zmieniłem wielkości opony i dlatego w ostatecznym rozrachunku „skróciło” mi dystans o 5 km (!?).
Przejeżdżając opodal wyjątkowo malowniczo położonego zbiornika wodnego – pod skałami – gdzie sporo ludzi zażywało rozkosznej kąpieli, miałem wielką ochotę, żeby też się przyłączyć. Było trochę spacerowiczów więc chcąc nie chcąc zwolniłem.
Łąkowe zjazdy sprawiły mi wiele frajdy. Okoliczni Hobbici zamieszkujący tę dolinę z werwą rozpoczęli sianokosy. Kilka strumyczków z błotem przypominało o mocnym trzymaniu kiery.
Jakaś dziewczyna pstryknęła mi fotkę, ciekawe jak wyszło. Ze zdziwieniem dotarłem do mety. Na bufecie obsługa pałaszowała makaronik, szybkie tankowanie i …. w sumie miałem wątpliwości gdzie jechać. Ale pojechałem prawidłowo, pod górkę. Maratończycy z Mini & Mega już na mecie, uśmiech i wyluzowanie. Przede mną dopiero połowa drogi. Na szutrowo-kamienistej drodze doszedłem „dużego” gościa, widać było, że ma kryzysik. Jechał bardzo ciężko.
W drugiej części podjazdy były bardziej łagodne, takie dla „normalnych ludzi”, jechało się szybciej. Świetna leśna droga z ogromną kałużą, fantastyczny odcinek równego gładkiego ale twardego podłoża, poniemieckie ruiny z czasów wojny, tajemnicze i posępne, drewniany mostek, po którym za późno zmieniłem przełożenie (jednak znajomość trasy BARDZO dużo daje, unika się wtedy takich prostych błędów, wiadomo, gdzie się można puścić, a gdzie mocniej nacisnąć na klamki).
Słońce chyliło się już ku zachodowi … Nie przypiekało tak bardzo, chociaż znalazło się jeszcze kilka ciepłych momentów ;)
Na polnym podjeździe doszedłem kolejnego uczestnika. Czyli nie jest tak źle, skoro ja wyprzedzam, a nie mnie wyprzedzają. W nagrodę za wspinaczkę – fantastyczny widok na którego podziwianie nie było czasu z uwagi na gwałtowne przyspieszenie do granicy prędkości dźwięku.
Na kolejną górkę udało mi się podjechać 30% (w niedzielę chyba ponad 50%, a Dun 95%).
Kilkadziesiąt metrów od granicy drzew podchodziła grupka z Kasią (Thule;). W cieniu drzew doszedłem ich i na tym skończyła się podświadoma rywalizacja. Widok z tego stoku – przepiękny !
Od biało – czerwonej wieży przekaźnikowej (?) rozpoczął się szalony zjazd po łupanych kamieniach. Pod koniec ręce od ściskania klamek bolały. Chyba z 5 dych leciałem, ale można było znacznie więcej. Zresztą idea „byle się nie rozwalić” była myślą przewodnią tego krajoznawczego maratonu. Zwieńczeniem zjazdu był sztywny, twardy podjazd pod schronisko Orzeł (875 m n.p.m.), który większą część darłem z buta zdzierając sobie zatrzaski. Na moich przełożeniach Alivio 3x7 niezwykle ciężko się podjeżdża. Marzę o klasycznym 3x9 … xtr …
Technicznych zjazdów nie brakowało. Na jednym z nich prawie mnie wywaliło w kosmos. Z trudem opanowałem maszynę, było naprawdę bardzo, bardzo ciepło …. Aż mnie dreszcze przechodzą jak sobie przypomnę. Każdy zjazd, nawet krótki, może kryć wiele niemiłych niespodzianek. Od rzeczki czekał mnie kolejny XXX-ty podjazd, ale za to bardzo przyjemny – szeroki, równomiernie nachylony, naprawdę extra ! Mogłem kręcić swoim tempem i przy okazji minąć 2 zawodników. Pan Andrzej K. (jak wyprzedzałem nawet zagadał do mnie ;) wzbudził we mnie ogromny szacunek – M6 i przyjechał ostatecznie tuż za mną. Zawodnik wielkiej klasy ! Chciałbym mieć taki power w M6 z uśmiechem na ustach – tak jak on.
Ze Sławkiem K. (chyba) na fullu Gianta cały czas się tasowaliśmy. Nie dawał mi szans na zjazdach – gnał jak szalony. Starałem się jak mogłem, ale jakby miał rakietę w tylnym kole. Na podjazdach z kolei ja doganiałem.
Ja: „To co, już niedaleko ?;)”
S: grobowym głosem: „Oj daleko ...”
Na Wielką Sowę od Koziego Siodła częściowo wjechałem, częściowo z buta. Brak techniki jazdy w górach. W niedzielę na wycieczce z Wojtasem i Dunem poszło mi znacznie lepiej – było więcej sił, delikatny element rywalizacji, tak, że praktycznie udało się wjechać całość, a nawet „finiszować” na końcówce ;)
Vena wszystkich ratował wodą i Poweradem...

Rzucił: „Teraz naprawdę fajny zjazd !”. Może dla niektórych był naprawdę fajny. Ja naprawdę fajnie mogłem się tylko rozjebać. Próbowałem bokiem po korzeniach, ale turystów pojawiło się sporo więc i tak z buta, żeby nikogo nie rozjechać.
Oczywiście przegonił mnie na zjazdach Sławek (?) Giant Full.
Ja: „Naprawdę super zjeżdżasz !”
S: „Wiem ...” ;P
Na trawiastym ostrym podjeździe, którego przecinała sącząca się woda (tuż za pakującym się do domu ostatnim bufetem), zdradził mi całą tajemnicę:
„Na zjazdach nie można się bać, po prostu trzeba jechać, jak zaczniesz myśleć to już koniec ...”
Złotą myśl na końcówce wziąłem sobie do serca. Może dzięki temu mnie nie dogonił. Końcówka była świetna. Zjazd po łąkach z panoramą w tle. Napis „300 m” kompletnie mnie zaskoczył, pewnie jak wielu. Licznik trochę oszukał bo nastawiałem się na jeszcze kilka kilometrów jazdy.
Zatrzymałem stoper na 9 h 9 min (ciekawe dlaczego oficjalny pomiar jest o min dłuższy ?).
Super wycieczka !
Tym razem podobało mi się zdecydowanie bardziej niż w Krynicy 2007.
Warto wrócić za rok, albo na jakiś wypad rowerowy w te okolice !

P.S. Z GG spotkałem się przy karcherach, z krótkiej wymiany zdań, wnioskuję, że jemu bardziej zależało żebym dojechał po 19.00 niż mnie, żeby być przed 19.00, pierwsze zdanie: „Nie zmieściłeś się w limicie ;)) , taaa, „lekka pytka” ...”.
Mimo wszystko dziękuję za możliwość startu bez uiszczenia opłaty startowej i gratuluję zorganizowania udanej imprezy !

*dane z mojego licznika (różnica czasu wynika z oglądania przepięknych widoków, robienia fotek, sms, szukania bidonów ;P, bufetów (4) itp. ;)

Oficjalny wynik.
dystans: 87 km
open: 170
M3: 55
nr: 3030
time: 09:10:49.118
1. bramka: 00:37:17.331
2. bramka: 07:57:31.117
delay: 04:26:20.834 (04:21:50.151)(90.61%)

Dane Polar:
i: 5:09
a: 3:26
b: 0:40
c: 65


Kategoria The Race


  • DST 70.00km
  • Teren 65.00km
  • Czas 03:43
  • VAVG 18.83km/h
  • VMAX 47.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Aktywność Jazda na rowerze

Nawet w Gnieźnie można się zajechać - mój 10 maraton.

Niedziela, 31 maja 2009 · dodano: 31.05.2009 | Komentarze 6

Warto wrócić za rok, a może nawet szybciej ;)

Całość trasy wyjątkowo mnie urzekła, klasyczne wielkopolskie szutrówki takie jak mam w okolicy, mało piachu, delikatne błotko, techniczne odcinki, krótkie ostre podjazdy i zjazdy, bardzo fajne singielki. Jak mi się nie znudzi to za rok na pewno postaram się wbić na pudło ;P
Ale w miarę po kolei moje wrażenia ….

Przygotowania.
Sumarycznie – sporo jeździłem w ciągu miesiąca przed tym maratonem. Pobiłem swój rekord ilościowy 776 km w miesiącu i w łącznej sumie przejechanych km zbliżyłem się do 1500 rocznie. Trening robiony był na przysłowiowego „czuja”, w zależności od możliwości czasowych. Raz cięższy, raz lżejszy, regeneracja, kilka razy hantelki, odpoczynek. Na pewno w przygotowaniu mogę wiele poprawić, szczególnie „bazę” siłowo-wytrzymałościową. Na sprinty się nie nastawiam :)

Błotko.
Dzięki oponom Mountain King 2.2 nie bałem się jazdy po błotku, mimo że nie są one szczególnie dedykowane do smalcu / masła – bardzo dobrze je gryzły i nie ślizgały się, miałem nad rowerem kontrolę, a pierwszy zjazd z górki to nawet mi wyszedł jak na żużlu – przednie koło prosto a tylne lekko bokiem. Myślę, że nawet dawały mi nad niektórymi przewagę, szczególnie w okolicach jeziorka na zjazdach i głębokich rowach – bez pardonu atakowałem. Kilka zbyt dużych poślizgów – ześlizgów tylnego koła owszem się zdarzyło ale przy minimalnej prędkości, więc kończyło się położeniem na błotku i szybkim wstaniem. To błotko mi się bardzo podobało w przeciwieństwie do błotka z Krynicy. Stosunkowo szybko bieżnik oczyszczał się wzbogacając wzorki na koszulce i można było grzać dalej. Na asfalcie MK piekielnie jednak szumią, podobnie jak Panaracery Fire XC co kiedyś miałem. Do pojeżdżenia po okolicy muszę zmienić ponownie na Pythony, ehh, znowu robota będzie ...

O kurcze !
Przed miesiącem w Chodzieży miałem lepszą średnią prędkość, „0” kurczów, czułem się lekko „niedojechany”. Kilometrów było co prawda nieco mniej, ale czy te 12 km więcej robi aż tak wielką różnicę ? Czy może jednak przygotowanie przedstartowe było zbyt słabe ? Chodzi o obciążenia w tygodniu poprzedzającym start. Tym razem kurcze mnie dopadły. Boleśnie, zdradziecko, nagle. Dzień po wyścigu zakwasów nie miałem – organizm zdołał się oczyścić i też nie starałem się „palić mięśni” a mimo to nogi miałem jak z ołowiu, zmęczone.

Niezawodny sprzęt.
Mój rower zaczyna mnie wkurzać. Notorycznie na każdym wyścigu kilka razy spada mi łańcuch na hopkach. Muszę stawać i poprawiać, a zawodnicy mnie wyprzedzają. Spada średnia, pociągi odjeżdżają, cudowne akcje boczkiem stają się bezsensowne kiedy mam stanąć i nałożyć łańcuch. Strata czasu, nerwów, wywalczonej pozycji. Sprzęt zaczyna mnie ograniczać do tego stopnia, że czuję zniechęcenie do wyścigów. Nie ma sensu się ścigać, kiedy marnujesz czas na nałożenie łańcucha lub walkę z przerzutkami, które akurat w Gnieźnie blokowały mi się dwukrotnie na 2-giej zębatce. Jakby się nie odblokowała pojechałbym do mety, mieląc młynki po drodze w co szybszych miejscach.

Bidon.
Miałem plan, żeby nie zatrzymywać się na bufetach. Może w ostateczności 1-dno szybkie tankowanie. Przygotowałem wspaniałą miksturę na drogę. Niebieski Powerade z rozpuszczonym żelem Maxima. Miało być na początek. Skurczybyk wypadło mi przy pierwszym bardziej wyboistym zjeździe. Koło bufetu sięgam ręką w dół a tu pustka. Było mi bardzo przykro. Pal licho te 15 zł ale mixtura – bezcenna. Morale poszło w dół. Powiedziałem pod nosem: No i ch.. z tobą, jadę dalej. I pojechałem. Na szczęście miałem jeszcze 2 butelki Powerka w tylnej kieszeni. Niestety znacznie gorzej się z nich pije i do nich sięga. Zdążyłem wypić pół butelki „niebieskiego” i na zakręcie w leśnym piachu miałem wywrotkę – położyłem rower i siebie, bardzo mięciutko. Był zjazd więc szybko – myk! Poczułem się lżejszy. 2-giej pełnej butelki, nie lizanej, już nigdy nie znalazłem. Mam jedynie nadzieję, że może komuś uratowała życie ;P! Bidonik czekał na mnie cierpliwie całe okrążenie :) Zatrzymałem się, podszedłem 5 metrów i wsadziłem go ponownie na właściwe miejsce, doginając przedtem aluminiowy uchwyt, żeby było ciaśniej.

Hamulce.
Dzień przed czyściłem rower, może za bardzo wyczyściłem obręcze i hamulce piszczały jak najęte, na pewno było mnie słychać, przynajmniej na początku wyścigu. W trakcie powilgotniały i przestały piszczeć. Jedyna zaleta, że nie musiałem wołać „lewa wolna” ...

Gleba.
Tylko delikatne mini-glebki, najczęściej jak było skośnie-stromo w zakrętach lub dużych prostopadłych koleinach, raz na trawie, raz na piachu. Nic wielkiego. Szkoda tylko było zgubionego Powerade'a. Super orła nie wywinąłem. Gleba oblepiała cały rower i moje nogi ...

Wynik.
Pewnie jest adekwatny do moich aktualnych możliwości. Tym bardziej, że tym razem się nie oszczędzałem i pierwszą część chciałem pojechać jak najszybciej. Sporo musiałem się namęczyć z rowerem – wiadomo – jak jest to złom to byle błotko jest w stanie namieszać. To też ma znaczenie dla wyniku. Duże. Każda minuta jest cenna, a jeszcze bardziej jest cenne zachowanie właściwego rytmu jazdy, a nie zawracanie sobie dupy sprzętem.
43 w open i 13 miejsce na Giga w mojej kategorii i tak jest najlepszym w moich dotychczasowych startach, nawet jeśli jest to lokalny wyścig i startowało łącznie około 250 osób.

Nie ma jak strzałka.
Trudniej się ścigać jak się nie zna trasy. Przed startem dokładnie wyjaśniano znaczenie znaków. Na wyścigu było już gorzej. Biało czerwone taśmy bardziej kojarzyły mi się z robotami drogowymi niż z maratonem. Pierwsza pętla – w porządku, bo w ważnych rozjazdach stali ludzie i wskazywali kierunek. Druga pętla – bardzo kiepsko, nigdy na żadnym maratonie się tak nie myliłem. Ludzie wskazujący drogę poznikali przed burzą i strzałek nie zostawili. Kilka razy przestrzeliłem a raz nawet gdyby nie miejscowi to bym sobie pojechał hen, hen … Ogólnopolskie edycje w tym temacie wypadają o niebo lepiej, tam nigdy jeszcze nie miałem wątpliwości gdzie jechać, chociaż słyszałem, że nawet czołówka MTB potrafi gubić drogę. Mam prośbę – dodajcie w przyszłości kilka strzałek więcej dla takich lamek jak ja, szczególnie przy skrętach i krzyżówkach.

Rywalizacja.
Nawet nie wiem kiedy ten start ostry się rozpoczął, jechałem spokojnie z tyłu rozgrzewając się z wolna, udało mi się bezpiecznie na trawie przeskoczyć kilkadziesiąt pozycji ale za chwilę nakładałem łańcuch po raz pierwszy i kilkadziesiąt osób spokojnie mnie wyprzedziło. Artur zdążył jedynie zapytać czy awaria i już musiałem oglądać jego plecy. Na szczęście wjechaliśmy za chwilę w okoliczne polne szutrówki i nabrałem wiatru w żagle :) Minąłem Artura i jego znajomego pana trenera ze Środy i grzałem dalej. W sumie do Artura zyskałem łącznie +20 minut, o połowę mniej niż w Chodzieży – będzie dodatkowa motywacja na Poznań, żeby nie dać się pokonać ;). Później doszedłem już do swojego „poziomu” i tasowaliśmy się z niektórymi bikerami. Zapamiętałem tylko, że nr 130 wziął sobie za punkt honoru, że go nie objadę, bo co się zbliżałem to on dodawał gazu ;)) W końcu się zmęczył moim nękaniem i chyba na bufecie został. Pojechał Mega. W sumie kilkuosobowa grupka się utworzyła i byłem ciekaw kto pojedzie dalej na Giga. Pojechała między innymi Patrycja 125 i Marek 107. Tylko ich najbardziej zapamiętałem. No i jeszcze kolegę w zielonym stroju z rozpiętą koszulą, co mówił, że boli go głowa i ma dreszcze i jedzie na TransKarpatię albo Cyklokarpaty (?!).
Patrycja 125 to kobieta z żelaza :) Jechaliśmy jak równy z równym, przez bardzo długi czas. Nawet raz zgubiliśmy drogę ;P
W pewnym momencie zniknęła mi z pola widzenia, a nią moja motywacja do walki :) Jednak wokół jeziora pojechała słabiej i na którymś zjeździe dogoniłem. Niestety bukłaczki miałem puste i nie mogłem poczęstować.
Marek 107 odjechał bezpowrotnie w jakiejś wiosce, kiedy po zjeździe po trawie z 3x!!! przed podjazdem po raz kolejny spadł mi łańcuch.
Przed ostatnim bufetem znalazłem mój skarb w postaci bidonu z gumijagodową miksturą. Do bufetu dojechałem przed Patrycją 125, szybkie 4 kolejki, bidon do pełna i w drogę. W błotko wjechałem pierwszy i tak już zostało do mety. Nie miałem się już z kim ścigać i „rozgrywać taktyczną końcówkę”. Zresztą nie dałbym rady i nie miałem ochoty. Dopadły mnie kurcze pieczone ! Końcówkę nie wspominam mile. Ani przede mną ani za mną nikogo więc spokojnie dokulałem się przed ulewą do mety.
Dziękuję wszystkim za „fair play”, rywalizację i pogaduszki. Życzę radochy i powodzenia w rowerowych przygodach !
Ja niewątpliwie doładowałem swoje akumulatorki na najbliższe miesiące ;))
I już mnie kusi żeby gdzieś wyprysnąć ;P Też to macie …. ? :D

Końcowe statystyki:
nr startowy: 145,
team: GALERIAMEDYCZNA.PL,
giga open: 43,
giga male (M): 42,
giga masters 1 (M1): 13,
czas: 03:42:49
średnia: 18.90
międzyczasy i miejsce:
00:38:49 /42/
01:21:02 /43/
01:45:53 /40/
02:32:58 /44/
03:00:41 /40/

Howgh!


Kategoria The Race


  • DST 61.00km
  • Teren 55.00km
  • Czas 03:09
  • VAVG 19.37km/h
  • VMAX 45.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Podjazdy 679m
  • Aktywność Jazda na rowerze

Jest Medal !!!!! Chodzież Skandia Maraton 2009

Wtorek, 28 kwietnia 2009 · dodano: 28.04.2009 | Komentarze 0

Nie kryjąc wzruszenia dotykam gładką powierzchnię medalu z maratonu w Chodzieży – Skandia Lang Team. Mój pierwszy medal !!! Ciężka praca przynosi jednak efekty ... Jak Pani Organizator mi go wręczała brakowało mi jedynie tej charakterystycznej muzyczki z Wyścigu Pokoju ;)
Oto jak go zdobyłem ...
Po ostatnim maratonie w Murowanej Goślinie, gdzie dmuchnąłem dystans giga z niezłą średnią 20 km/h, myślałem, że jestem już dość duży ... (Wielki będę jak będzie top10 ;P). Wszystko miało pójść gładko, Chodzież jak to maraton, jeszcze dystans krótszy, 92 km, będzie cool. Z drugiej jednak strony po co się aż tak męczyć ? Może jednak sobie tym razem odpuścić i jechać Medio ? Generalnie nastawić się na średnie dystanse, co miałem sprawdzić – sprawdziłem i dojechać – dojadę, więc może lepiej się pościgać, na średnich zawsze jest więcej ludzi i więcej interakcji ... Kwestia treningu też jest znacząca, bo na dłuższy dystans trzeba mieć dłuższy trening, a ja mam czasu 1-2 godziny na jazdę ...
Tym bardziej, że czułem się nieco podmęczony lub raczej niewypoczęty po dość intensywnej sobocie. Moje rozważania na temat jazdy dystansu przerwał spiker, który radośnie oświadczył jak już byliśmy w sektorach, że bramka na Grand Fondo zamyka się o 14:00 ... Wtedy stało się jasne, że mogą być problemy z dojazdem, chyba, że wykręcę taką średnią jak tydzień temu. Postanowiłem dostosować się do warunków – będzie bramka – jadę – zamknięte – grzeję do mety.

Na miejsce dotarliśmy bez problemów, dobre oznakowanie, parking w miarę blisko, cieplutko, tylko jeden toy-toy ... Na rynku powiało wielkim światem :) Wszystko już gotowe, numerki, czipy, pełne siaty gadgetów, woda za darmo, możliwość wypicia porządnej kawy (niestety Arturaszi zgubił 20 zyla i już się nie napiliśmy). Stoiska z koksami, Giant, scena, przyjemna muza, to wszystko sprawiało wrażenie „obfitości” bogatszych sponsorów. No i okazało się, że będzie można wylosować prawdziwy Skuter :). Już każdy z nas się widział na skuterze w nowej darmowej (!) koszulce z maratonu w ciemnych okularach robiącego rundkę honorową wokół swoich osiedli ... no ale skuter był tylko jeden. W sektory wchodziło się w miarę sprawnie, bo były dokładnie oznakowane i Dziadek wpuszczający był bezlitośnie skrupulatny. Z numerem 45 czułem się prawie jak VIP ;P. Było bardzo ciepło więc wlałem sobie żelka od razu do bidonu.
Gadka – szmatka Pana Czesława i się zaczęłło ... Od razu zadyma, bo niektórzy napaleńcy z dalszych sektorów zaczęli grzać ostro do przodu po krawężnikach, po chodnikach, jak debile, wobec czego nieuniknione były spinki i pyskówki a to przecież był dopiero start honorowy ... Miałem tylko nadzieję, że gdzieś ten peleton się w końcu rozciągnie. Rozczarowałem się. Chyba na Grand Fondo się rozciągnął. Po kilkukilometrowym asfalcie wpadliśmy wreszcie w teren. Pochłonął nas tuman kurzu i piaskowej burzy. Jak się okazało był to motyw przewodni tego maratonu ... Parłem cierpliwie dalej w tłoku i tumanach kurzu. Chyba nie padało od Bożego Narodzenia tak było sucho ! W dziobie też było sucho, pył pochłaniał całą wilgoć z języka, gardła, nosa i płuc. Nie było czasu chlipnąć z bidonu, a jak już się udało – zgrzytało w zębach i ciężko było to „coś” przełknąć. Jakbym zjadł teraz batona to by mnie mogli reanimować, bo spokojnie stanąłby mi w gardle. I tak z jednego szarego piachu wpadliśmy w inny piach, taki bardziej żółty. Ciekawe podejście rynną piachu, później zaczęłły się krótkie strome zjazdy i podjazdy. Nawet na niektóre udawało się podjechać jak się dobrze rozbujało z jednego pagórka na drugi. Niestety nadal było tłoczno, a że mam ciężki rower często doganiałem tych przede mną i musiałem hamować tracąc cenną energię kinetyczną i swoją własną, bo więcej trzeba było dołożyć przy wchodzeniu. Brak umiejętności i tłok eliminował co jakiś czas zaskoczonych piachem kolarzy. Jedna bajkerka ponoć nawet złamała rękę w ten sposób ... Padło hasło: czy jest tu może lekarz ? Faktycznie długo się zbierała ze środka ścieżki, ale jak to bywa w karambolach, jak się robi korek najczęściej dochodzi do kolejnych stłuczek i już jakiś koleś, który nie zrozumiał prostego słowa: Uwaga, stop ! - rył glebę jak dzik z puszczy. Ktoś zaczął dzwonić po pomoc, ktoś tam się nią zajął, więc pojechałem dalej, respektując to ostrzeżenie opatrzności. Trasy i niespodzianek przecież nie znałem. Należało zachować więc ostrożność. Wykrzykniki „!!!” pojawiały się dość regularnie i czasami na wyrost. Były to najfajniejsze zjazdy ;)) Lepiej chuchać na zimne – i tak pomimo ostrzeżeń kilka osób się potrzaskało ... Później nastąpiła seria bardzo ciekawych ścieżek leśnych, jakieś jeziorko, bardzo malowniczo. Wszystko przeplatało się z potężnymi tonami piachu. Mając tę wiedzę zmieniłbym opony na Mountain Kingi 2.2. Niektórzy polegli na tych leśnych patykach i zaliczyli wymianę dętki. Kilka osób. Malutko w porównaniu ze zjazdem w Karpaczu, gdzie było oberwanie laczków ... Po 20 km miałem już stosunkowo dość i dwa diabełki w mojej głowie zaczęły się kłócić, Ambitny: Napieraj !, Spokojny: Wyluzuj ! Na jednym z podjazdów pod dużą górkę tylko myślałem, żeby nie stracić kontaktu z kołem przede mną i udało się podjechać. Trasa bardzo malownicza i nawet nie pamiętam co kiedy po kolei było. Tylko poszczególne obrazy / sytuacje.
Wjazd do jakiejś miejscowości a tam festyn ! :)) Gra muza, ludziska dopingują, dzieciaki piszczą i machają do nas, panowie piją, panny mdleją (bo mieliśmy strasznie czarne umorusane twarze, a ja gdzieś zerwałem strupek na kolanie i poszła mi strużka po nodze szybko przysychając w kurzu ;)
Kompletnie wyschnięty zbiornik wody – dobrze, że nie poprowadzili trasy w poprzek.
Zupełnie inaczej jak w Giga Powerade – zawsze był ktoś przede mną i za mną, bezpośrednia rywalizacja. Nawet jakoś nie było czasu zamienić słowa .. Chociaż na czarnej drodze Bikerka z Sobótki zapytała: Ile już przejechaliśmy ? - 41 km ... W niektórych momentach sporo jednak wiało i zacząłem sobie nucić: Wsiąśc do pociągu, byle jakiego ... Pierwszy – krótki, poprowadził numer 44 (ostatecznie cena była wysoka, bo dojechał za mną). Drugi pociąg mnie wyprzedził w lesie, ale sobie pomyślałem: Teraz gaz ! Prowadził 167, 177 i chyba 124 (nie jestem pewien, może 224 ?). Jechali ostro i równo. Nawet udawało mi się nie zerwać, byłem ostatnim wagonem. Tak minęliśmy kilka osób, które nie wsiadły do pociągu. I pewnie tak bym jechał dalej gdyby nie zdradliwe piaski na jednym z zakrętów. Za bardzo się wkopałem i akurat wiatr walnął w twarz. Myślełem, że jeszcze się uda dojść, ale za chwilę nastąpiły kolejne piachy po pachy i straciłem sporo sił, nie udało się.
Lekko zrezygnowany kulałem dalej te kilometry. W pewnym momencie wyprzedził mnie Scott nr 480 na czarnej szerokiej drodze. Od razu skorzystałem z kolejnej szansy i twardo usiadłem na kole. Pociągnął ładny kawałek i znowu znajomy pociąg zaczął się zbliżać. Później ja musiałem dać zmianę. Droga nie chciała być taka do mety i przeszła po raz kolejny w nierówny, leśny, piaszczysty dukt, więc 480 depnął jakby finiszował i oddalił się swobodnie. Bufet trzeci – a dla mnie pierwszy – przywitałem z nieukrywaną radością. Zatankowałe do pełna, wmusiłem kawałek banana i wziąłem kilka batoników, nie żebym chciał od razu zjeść, ale na mecie, żeby się zregenerować. Miałem ochotę zostać dłużej przy tej oazie.
Następny obraz to gigantyczna piaskowo – leśna góra, pod którą prawie wszyscy podchodzili z laka. Wszyscy oprócz Andrzeja Kaisera. Wjechał jak kozica górska i tyle go było widać. Gdybym nie widział to bym nie uwierzył, że to można zrobić ;)) Dubluje nas Grand Fondo – meta już niedaleko. Jak było za 10 druga włączyła mi się jeszcze ta chora ambicja, że może jednak zdążę na Grand (tylko co potem, jak zamkną trasę o 16:00 dostanę dyska :[). Starałem się ale bez przekonania, nie wiedziałem dokładnie na którym kilometrze będzie ten rozjazd. 14:00 kliknęła, a ja byłem przed szlabanem o 14:01, mam jednak wrażenie, że zamknęli go wcześniej. Fajnie jednak byłoby przejechać tę traskę bez tłoku ... Trochę się wkurzyłem i puściłem troszkę mięska w piach. Za chwilę jednak z rodością, że koniec blisko poleciałem do mety. Już na początku asfaltówki jakiś Grandowiec dodał mi adrenaliny z tekstem, że niby chcę się wcisnąć w ich pociąg: Ej, no ale nie między nas ... ! Normalnie aż osłupiałem ! Ani się nie wciskałem, ani nie przeszkadzałem, a koleś za chwilę by wpadł na tego co przed nim, bo zamiast pyszczyć i się gapić na mnie powinien patrzeć gdzie jedzie. Rzuciłem tylko: eee, uważaj lepiej jak jedziesz i jedź, bo cię dogonię ! Naprawdę nie spodziewałem się takiego buractwa w samej końcówce ... Nie będę wspominał numeru startowego i nazwy teamu, niektórzy by się zdziwili, ale swoje wiem ;) ... Byłem i jestem tylko kompletnie zaskoczony, że ktoś o wcinanie się mnie przed czołowych kolarzy polskiego MTB mógł mnie posądzić ... W sumie to nawet mi to schlebia, bo gość może myślał, że właśnie doszli jakiegoś mocarza ;))) Na tej adrenalince sporo pociągnąłem i żałuję, że skończyła mi się energia na finisz, bo utrzeć noska byłoby miło ... Próbowałem dogonić jeszcze kolesia przede mną, ale jak zobaczył – depnął i się obronił. Podobnie gość za mną – próbował – ale tym razem ja depnąłem i tak już zostało do końca ... Dojechałem Medio, a Pani od razu na mecie wręczyła mi MEDAL pamiątkowy z porcelany Chodzieżskiej ;)))) Było tyle ludzi (900 – 1000), że ci co później przyjechali medale mogli tylko oglądać na klatach innych osób ... Szkoda, bo moim kolegom też się należał.
Arturaszi dotarł jak już skonsumowałem baaardzo długą kiełbachę, niedługo po nim Krzysiek, który na jednym z ostatnich zjazdów nie opanował maszyny i złamał obojczyk. Ponoć zabieg się udał i wsadzili mu jakiś drut na lepszy zrost, skoro tak zasuwa na rowerze ...

Statystyki:
Z mojego licznika: Oficjalna:
dystans: 58,58 km 61 km
czas: 3:07:26 3:08:53
średnia prędkość: 18,75 km/h 19,37 km/h
średnia kadencja: 80
max. prędkość: 44,99 km/h
zużyte żele: 1 (!)
płyny: 1,5 l
gleby: brak
nagrody z tomboli: brak
średnia prędkość z 2 pomiarów: 19,09 km/h

miejsce open: 198
miejsce w kat. M3: 56
nr startowy: 45

Plusy:
+ miodna trasa
+ wypasione gadgety (żel, torba na jedzenie, T-shirt, bidon, 20% rabatu na zegarki Festina ...)
+ dobre zaopatrzenie na starcie (picie, jedzenie, odżywki)
+ fajne zjazdy i podjazdy
+ super pogoda (nawet się lekko opaliłem)
+ dobra organizacja czasowa dekoracji i losowań

Minusy:
- tylko jeden kibelek na parkingu
- problemy z chipami (za dużo dysków !)
- zabrakło medali ;P
- potworna ilość piachu, kurzu i pyłu
- nie do końca przystępnie rozmieszczone bufety
- tłok na starcie i początkowych kilometrach

Jednym zdaniem: Do zobaczenia za rok !!!


Kategoria The Race


  • DST 107.50km
  • Teren 90.00km
  • Czas 05:20
  • VAVG 20.16km/h
  • VMAX 42.67km/h
  • Podjazdy 796m
  • Aktywność Jazda na rowerze

Mur. Go. & Dziewic(z)a G. 2009 - po lasach i piachach Wielkopolski.

Niedziela, 19 kwietnia 2009 · dodano: 19.04.2009 | Komentarze 4

Bezchmurny niedzielny poranek. Za oknem 2 stopnie Celsjusza. Liczę, że słońce jednak ociepli atmosferę. Padało mało, więc na ubite dukty nie ma co liczyć. Dobra, mocna kawa, lekkie śniadanko, pakowanie rowerowych gadgetów. Wracam z rowerem z garażu a chłopaki już są na parkingu punktualnie jak zawsze. Do Murowanej Gośliny docieramy bez zbędnych problemów po drodze mijając jakiegoś ambitnego, co się rozgrzewa Poznań-Murowana Goślina – 20 km gratis. Już jest trochę ludzi na parkingu idziemy więc szybko odebrać numerki. Jak zwykle panuje atmosfera radosnego podniecenia wyścigiem, gra jakaś muza, świeci słońce, pierwsi w kolejce więc humory dopisują. Kupuję jeszcze po jakimś żelku na drogę. Samych napojów nigdzie nie widzę więc jestem lekko rozczarowany. Myślałem, że wszystko uzupełnię na miejscu a tu kiszka. Za kupienie 2 batonów tankuję na stoisku Maxim. Powinno wystarczyć do pierwszego bufetu.
Start Giga o 10.00.

W 2007 Murowana Goślina dnia 13 maja była moim pierwszym w życiu maratonem. Jechałem wtedy dystans Mega z czasem 3:45:37 na 67 km – średnia wyszła 17,87 km / h (!?). Mimo to załapałem się na 93 miejsce w M3 i 278 w Open Mega ;) To było coś !! Nawet mam fotokomórkę z tamtego startu dzięki uprzejmości Orga” , bo mi się nie zgadzało, że gość, którego wyprzedziłem na finiszu był przede mną. I zapis foto roztrzygnął kwestię na moją korzyść. Od tamtej pory przejechałem trochę kilosów i kilka maratonów. Rower ten sam. Ale kilka zbednych klamotów odkręconych, kilka przekręconych, kilka dokręconych. Czy będzie różnica ? Tym bardziej, że dystans „królewski” GIGA ponad 107 km ;P ...

Z formą generalnie cieniutko, a przecież obiecałem sobie, że w zimie się wezmę i przygotuję porządnie do sezonu. A tu zawsze coś, a to choroba, a to kontuzja na koszu, a to praca, a to dom, a święta i czasu brakuje. No i maraton wcześniej, zamiast 13 mają – 19 kwiecień. A zima w tym roku długo trzymała i codziennie rano zimno jak diabli. Na szczęście ostatnio udało mi się trochę pokręcić a i waga mi drastycznie też nie skoczyła, więc teoretycznie powinno być w miarę dobrze – czyli dojadę (o ile nie będzie sensacji ze sprzętem), tylko pytanie „który ?”.

Na starcie sporo osób jak na GIGA coś pod 200. Ogólnie jest prawie 1.000 osób – dużo jak na Murowaną Goślinę. Nadal zimno. Już wreszcie jedźmy ! Odliczanie, przeżegnanie, start ! Uważam, żeby głupio nie zahaczyć kogoś lub na kogoś nie wpaść, niektórzy grzeją jak szaleni. Adrenalina kapie im z łańc(ucha). Ja spokojnie. Nie dałem się ponieść. Wpadamy w pustynię. Ale jadąc z tyłu mam przegląd sytuacji i jadę skrajem lasu. Zawsze to 300 metrów męki mniej. Od razu staram się jechać swoim rytmem i nie szarżować, żeby szybko nie spuchnąć. Dość szybko stawka się rozciąga i każdy zajmuje należne mu miejsce w peletonie. Ja oczywiście gdzieś tam pod koniec, ale jadę swoje. W stopy zimno. Pociągam łyk zimnego napoju od czasu do czasu. Droga mi się odświeża z pamięci. Jest inaczej, „od tyłu”. Przypominam sobie jak 2 lata temu o właśnie tutaj przy tym korzeniu schwycił mnie kurcz (hehe). Od 10 km mieszamy się w swojej grupie – albo ja kogoś wyprzedzam albo za chwilę on mnie wyprzedza. Na szczęście nie kobiety. Niektóre jadą po prostu znacznie szybciej :)) i nie można ich dogonić. Dużo piachu. Mam wrażenie, że droga choć wydaje się płaska to jest jakby pod górkę i odwrotnie – płaska droga ale jakby z górki. Częściej pod górkę ;)
Nic spektakularnego się nie dzieje. Kilka fajnych odcinków w lesie. Kulam się. Cały czas do przodu. Po 20-stym km właściwie już samotnie. Niekiedy ktoś tam mignie mi z 300 m przede mną lub za mną. Wyjeżdżamy z lasu. Asfalt miał być chwilą odpoczynku a tu niespodzianka. Zimne arktyczne powietrze w twarz, z boku, rzadziej z tyłu. Drugi bufet – nie zatrzymuję się. Mam jeszcze co nieco w baku. Konsumuję żele na raty. Zastanawiam się ile to właściwie daje a ile to kwestia reklamy ... Niby sportowcy używają .. Średnia cały czas powyżej 20 kilo, na Dziewiczej spadnie, ale i tak powinno być OK. Na 50-tym kilometrze chwytają mnie zdradliwe piaski. Coś tam mi się wysmykuje spod nosa ;) ... W pewnym momencie mijam kilkuosobową grupkę z tym, że jedna osoba leży w lesie a kilka jest przy niej. Najprawdopodobniej fizjologia nie dała rady, bo droga jest płaska jak stół. Pewnie czekają na karetkę. Warto mierzyć siły na zamiary ...
Maratoński deser w postaci Dziewiczej Góry zbliża się nieuchronnie. Po tych leśnych duktach telepie mnie niemiłosiernie a ja mam przecież takie twarde siodełko ... Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, nie ma jak full (ale lekki). Trzeba zacząć odkładać kaskę ... To przecież dla mojego zdrowia ;) Już wiem, że raczej nie dam rady podjechać po 90 km w nogach, ale przynajmniej spróbuję. Pierwsze podejście, oddycham głęboko jak parowóz i niestety przednie koło zaczyna się podrywać na stromiźnie, muszę zejść. Fantastyczne te ścieżki podjazdowe !! Byłem tam kilka razy ale takich ciekawych podjazdów nie odkryłem ?! Niestety końcówka Giga miesza się z (końcówką ?) Mega ale mimo to tłoku nie ma i jak ktoś chce ma szanse podjechać. Na głównym szlaku, który normalnie wjeżdżam po wysiłku 20 – 30 km teraz jadę na krawędzi wytrzymałości. Jakieś nieświadome niczego stadko turystów wchodzi sobie śrdkiem ścieżki żeby podziwiać widoki z wieży nie zważając na to, że tuż obok rozgrywa się dramatyczny wyścig (hehe) !!! Niestety muszę się wydrzeć na cały głos „Drooogaaaaaa!!!”, trochę też puszczają mi nerwy i w ten sposób ratuję się żeby komuś nie nabluzgać. Niestety nie dojeżdżam do końca. Zabrakła jakaś ćwiartka podjazdu. Daję z buta końcówkę. Zjazd kilerem” z założenia zbiegam, bo mam jeszcze siniaki po ostatnim spotkaniu z koszem na śmieci w Łodzi. Wszędzie pełno aparatów, wow – jestem gwiazdą ! I tak nie kupię ... I tu się rozczarowałem, bo zamiast prostej drogi na metę jeszcze jeden podjazd !! Na dorżnięcie ! Tym razem się nie poddałem ;P Kątem oka dostrzegam, że po miłym zjeździe jest ostro w lewo i ostro pod górkę, ale ten kawałek znam więc udaje mi się zawczasu zredukować biegi i z najwyższym trudem podjeżdżam. W nagrodę super zjazd i końcówka do mety. Mijam kilku z mega i równym tempem zmierzam do celu. Kurcze mnie nigdzie nie chwyciły więc albo się zbytnio oszczędzałem albo dobrze rozłożyłem i tempo, i siły. Jeszcze raz zakopuję się w pustyni ale nie ma to żadnego znaczenia, bo ani przede mną ani za mną nie ma nikogo w moim zasięgu, z kim mógłbym się jeszcze pościgać. Jest meta. Jestem zbąbany ale zadowolony :) Nie chce mi się jeść. Przy bufecie spotykam Krzycha, który już wcześniej dojechał Mega i razem czekamy na Młodego Krzycha, którego minąłem przy ostatnim bufecie.

Podsumowując plusy / minusy tego maratonu:

Plusy:
+ trasa, naprawdę ładnie poprowadzona, nie trzeba było przedzierać się przez krzaki, było dużo krótkich podjazdów, na których można było się podmęczyć i deserek na koniec w postaci Dziwiczej Góry, na której wreszcie nie było tłoku
+ sprawne biuro obsługi (albo mieliśmy szczęście)
+ dobrze oznakowana trasa, ideałem byłaby tabliczka „Uwaga ! Podjazd 20 m !!”
+ pogoda idealnie dopisała, jak jest chłodniej mniej się poci i mniej pije
+ w miarę atrakcyjne nagrody, chociaż nie wygrałem i nie wylosowałem
+ doskonale zaopatrzone stoisko Gminy Murowana Goślina z fajnymi publikacjami
+ fajny pokaz trialu, co można zrobić na rowerze i z rowerem ... hehe :)
+ szybkie wyniki, również na stronce

Minusy:
- brak stoiska z możliwością nawet zakupu chociażby zwykłego Powerade
- można by jeszcze buteleczkę Powerka dorzucić na mecie tak jak u Grabka ;)
- białe skarpety jako gadget, wolę ciemne, mniej widać kurz
- słabe koszulki pamiątkowe do kupienia
- zbyt rozwleczone w czasie dekoracje
- tombola – za późno, wielu już pojechało do domu i my też mieliśmy dylematy czy zostawać, bo w domach rodziny czekają ....
- nie ma zaplecza dla rodzin z dziećmi, co mają w tym czasie robić nasze pociechy ? Szkoda, bo wtedy można by całymi rodzinami jeździć na takie imprezy .... ci co zostawiają rodziny w domu wiedzą o czym mówię ......
- monotonna muza, ile można słuchać tego samego kawałka ....

Jestem 161 w Open i 44 w M3 ze średnią 20.09 km/h.
Jak mawiał poeta: „A imię jego 40 i 4”, czy mnie miał na myśli ?! ;P
W 2007 miałem średnią 17,87 km.h na krótszym dystansie (67 km) jestem więc bardzo zadowolony z mojego amatorskiego postępu, aż o ponak 2 kilo na godzinę !!! ;))
Miejsce gorsze niż w Poznaniu czy Karpaczu gdzie łapałem się do 30-dziestki w M3 w „pomarańczowej edycji” ale sportowy poziom uczestników jest po prostu wyższy !
No i to dopiero początek sezonu, więc mam nadzieję zdecydowanie się poprawić jeśli chodzi o miejsce we wrześniowym Poznaniu ...
Tymczasem czas na Chodzież 26.04.2009 i sprawdzenie trzeciego cyklu maratonów, chociaż może na rower Speca się skuszę i pojadę te minimum 3 edycje ... :)))

Edit. 19.04.2009:
Na dziś parę statów, bo sił brak ...
Dystans: 107.19 km
Czas (licznika): 5 h 20' 38''
AVG. Speed: 20.05 km/h (uff, udało się ;P)
AVG. CAD: 77
Max. Speed: 42.67 km/h
Przewyższenia: 796 m
Gleba: 1
Spadek łańcucha: 3
Zaliczone bufety: 3
Zużyte żele maxim: 2
Batony: 4
Hiperwentylacja: "tylko" przez cały rejon Dziewiczej Góry ... ;P


Kategoria The Race


  • DST 81.00km
  • Teren 81.00km
  • Czas 04:55
  • VAVG 16.47km/h
  • VMAX 50.00km/h
  • Temperatura 15.0°C
  • Kalorie 4000kcal
  • Podjazdy 2200m
  • Aktywność Jazda na rowerze

Bike Maraton Karpacz

Sobota, 13 września 2008 · dodano: 14.09.2008 | Komentarze 0

Bike Maraton Karpacz 13.09.2008

14,5 kg
Ważę po maratonie 79,3 kg (rano nawet 77,9 netto ;P). Razem z rowerem 93,8 kg. Wychodzi na to, że mój wspaniały rower z doklejoną pompką i 2-ma dętkami, bez bidonu, to 14,5 kg.
Sporo jak na hard taila :) Chyba ta masa ma jednak jakieś znaczenie w ściganiu ?! Ciekawe o ile miejsc mógłbym się poprawić na rowerze o 4 kg lżejszym ?

Rama: Giant Rock SE model 2006
Kaseta: Shimano, niska półka
Przerzutka przód: SRAM 3.0
Przerzutka tył: Shimano Alivio, 21 biegów w sumie
Hamulce: V-braki, zwykłe, klocki Clarks - czerwone
Sztyca: seryjna
Siodełko: San Marco, twarde, wąskie, rozcięte na końcu
Kierownica: prosta, Cannondale Fire, czarna, aluminiowa
Gripy: piankowe, Accent
Rogi: brak
Koło przód: pojedyńcze, seryjne
Koło tył: Mach 3, podwójne, nielekkie
Korba: no name
Opony: Hutchinson Python 2.0
Dętki: zwykłe, continental / hutchinson light
Licznik: Sigma 1606 L, czujnik kadencji
Pedały: Shimano, SPD 520
Łańcuch: Shimano, tani
Bidon: 1 szt, Isostar 0,5 l

Przed wyścigiem odkręciłem wszystkie zbędne klamoty, zważyłem, wyszło mi -700 g :)
Ale to i tak jest 14,5 kg ...

Pogoda.
W Karpaczu jest twardo. Sporo kamieni. Właściwie nawet jakby padało, błota byłyby znikome ilości. Takie podłoże. Biorę jednak z sobą świeżo kupionego Mountain Kinga 2.2, ale ostatecznie go nie zakładam. Owszem, mam dylematy, bo w piątek pada mżawka i jest dosyć ślisko. Zostawiam jednak stare Pythony, bo sobotni ranek jest bezchmurny i na MK jeszcze nie jeździłem. Muszę później potestować. Nie testuje się czegoś na wyścigu. To ryzykowne.
Poza tym chłodno. Szczególnie na zjazdach, chłodzenie włącza się z turbodoładowaniem.
Podczas całego dystansu nie było mi fizycznie gorąco. Optymalnie. Powietrze czyste, przejrzyste. Mam czas podziwiać widoki. Jest pięknie ...

Dystans.
Mini nigdy nie jeździłem. To bardziej XC niż Maraton. Zawsze mega. Rok temu zamarzył mi się Giga, bo to było jakieś takie nieosiągalne. Jakim trzeba być tfardzielem, żeby to kulnąć ?! We wrześniu 2007 udało się w Poznaniu, trasa łatwa szybka, nie było problemów. Giga satysfakcja :)
W tym roku generalnie się nie ścigałem, start tylko w Poznaniu. Czy dałbym radę giga w górach ?
Okazało się, że owszem :) Karpacz 2008 przechodzi do historii jako mój pierwszy Giga w górach :)
I mało mnie to obchodzi czy był łatwiejszy niż w innej serii. Giga to GIGA. Szlus.

Warunkiem ukończenia było spokojne przejechanie trasy do rozjazdu bez zbędnych defektów i z dużym zapasem sił. Plan wykonany. Po rozjeździe robi się pusto. Większość ludzi odbija na metę. Daleko z przodu jakiś samotny giga'nt. Z tyłu pociąg młodych z Teamu Żary wyprzedza mnie z łatwością. Gratulacje Panowie, bo widzę, że na mecie też byliście zgodni :) Nie interesuje mnie czy ktoś jest z tyłu czy z przede mną. To kluczowe. Wyłączyć rywalizację. Mam do pokonania dystans, a nie jakiegoś kolarza. Tego się trzymam. To mi pomaga. Dystans i trasa są moimi rywalami. Jadę swoim tempem. Rozliczenie przyjdzie na mecie. Przy 2-gim kółku zaczynam odczuwać pewne zmęczenie. Pomaga mi skupienie na oddechu przeponą, widoki, łyk z bidonu, jest czas myśleć o różnistych sprawach .. Nie wiem ile mam km w nogach. Licznik przestał działać już przed startem i nie udało mi się go reanimować, tylko kadencja działa. Staram się jak najczęściej podchodzić do 90. Średnia wyszła 76. Dużo więc przede mną do zrobienia. Ostatnie 10 km dłuży się w nieskończoność. Finisz na stadionie, gonię kogoś z przodu ale nie doganiam. I tak już sił nie mam. Dojechałem jak potrafiłem.
Ktoś zarejestrował na sprawnym liczniku w sumie Giga 81 km + 2175 m przewyższeń, mój czas 4:55, miejsce 30 w M3. Dla mnie jest ok :)

Fizjologia wysiłku.
To dziwne, ale jeszcze przed startem pyrgają mnie lekkie kurcze mm grzuszkowatych. Rozgrzewam się, rozciągam – na chwilę znika ale gdzieś się czai pod skórą. Kompletnie nie wiem dlaczego ?! W Poznaniu też tak miałem, ale ratował mnie dojazd 12 km do startu, podczas którego to „coś” się rozeszło po pośladkach. Tutaj od samego początku cierpię. Jestem wściekły. Próbuję masować poślady. Dopiero koło Wangu puszcza i mogę normalnie jechać. Szkoda, bo sporo tracę. Nie wiem jaka jest tej reakcji przyczyna. Może stres startowy ?! Bez sensu zabrałem tyle batonów. Są kompletnie nieprzydatne, ciężko mieli się batona w gębie. Zapycha. 3 razy tankuję na bufetach wodę, dosypuję proszek Maxima i pakuję w to żel. Świetny patent ! Staram się siorbać w każdej „wolnej” chwili. Zawsze mi wystarcza do kolejnego bufetu. Nie tracę więcej niż 1 min na tankowanie. Na drugiej pętli giga smyrają mnie lekkie skurcze w dwugłowy uda. Dłonie zmęczone od ściskania kiery i klamek na tych kamieniach. Staram się jechać równo. Bez szarży. I to jest dobre. 10 km do mety jest kolejny kurcz lewego przywodziciela. Rozciągam gada. Dwie ostatnie góreczki przed metą niby na asfalcie wysysają ze mnie ostatnie soczki, hiperwentylacja, szkoda, że nie mam pulsometru, ciekawe jaki miałbym rekord :) ?! Patrzę tylko na asfalt i staram się głęboko oddychać i równo mielić nogami. Próbuję stawać na pedały ale szybko rezygnuję, bo czworogłowy zaczyna strajkować. Ostatecznie po wyścigu czuję się wyczerpany, ale radocha i satysfakcja nie pozwala mi zasnąć nawet po 0.07. Na mecie nawet nie czuję głodu. Raczej chłód. Zimno mi. Na szczęście kumple biorą dla mnie polar – dzięki ! Ciepła herbata czyni cuda.
Dwa dni przed Karpaczem odpoczywałem od roweru i wydaje się, że to było dobre. Może jednak na pryszłość warto byłoby coś” pokręcić, żeby gruszkowate nie odwykły od siodełka ?!

Trasa.
Wszystko było zgodne z wyobrażeniami z „forum”. Podjazd asfaltem na początku, później Chomontowa, na pierwszym zakręcie już pierwszy w rowie. Później co jakiś czas „łatacze” dętek rozstawiają swoje stragany. Staram się skakać na tymi rynienkami. Kolejny w rowie. Kolejne gromadki pechowców. Czuję się trochę jak na grze komputerowej w „realu” jakbyśmy przedzierali się przez sieć zastawionych pułapek. Kilkadziesiąt osób odsiało na tym zjeździe. Kilku łata jeszcze na asfaltowym już podjeździe. Ukąszenie z opóźnionym zapłonem. Cieszę się, że przeżyłem bez szwanku na ciele i ekwipunku, przy moim ostatnimi czasy szczęściu do „laczków”. Z niedowierzaniem spoglądam często na moją tylną oponę. Jest cała.
Znowu pod górkę, zimny zjazd (ponoć było 6 stopni !?) asfalt płynnie przechodzi w kamory. Trzęsie niesamowicie. Albo ja mam taki kiepski rower albo jest faktycznie dość masakrycznie. Nie jest to przyjemne, ale trzeba przejechać. Pod koniec znowu kilka osób łata dętki. Moje całe. Nic nie syczy.
Droga wśród wysokich drzew. Dookoła stromo więc tym razem nie ma czasu na delektowanie panoramek, bo jakiś chytry kamień postara się, żebyś szukał trufli pod wilgotną ściółką. Oczywiście i niestety poprawiam łańcuch, który spada mi na wybojach (w sumie 5-6 razy).
Później króciutko z bucika, jest czas na chapnięcie batona. Droga wije się po lesie. Sporo kamieni cały czas, ale to chyba lepsze niż błoto ?! :D
Trasa ciekawa, przejezdna, ładna, chciałbym jeszcze kiedyś ją przelecieć ...

Powrót.
Spełniony i napakowany przyjemnością z jazdy wracam z kumplami do domu.
Tym razem była jazda, były widoki, pogoda, niezawodny sprzęt (Giant Rock chyba jest dedykowany takiej twardej, bezkompromisowej jeździe ?! ;F tt), chociaż coś kolega wygrał ... w tomboli. Rozmawiamy, przeżywamy, przeżuwamy, każdy z nas chyba coś wygrał ... ;)

Pozdrawiam też wszystkich, z którymi udało mi się zamienić na trasie jakieś słowo ;))
Powodzenia i do zobaczenia !

Rodman 2008


Kategoria The Race


  • DST 120.00km
  • Teren 120.00km
  • Czas 06:12
  • VAVG 19.35km/h
  • VMAX 55.00km/h
  • Temperatura 15.0°C
  • Podjazdy 300m
  • Aktywność Jazda na rowerze

P-ń Giga Maraton, 2 gumy i walka.

Niedziela, 17 sierpnia 2008 · dodano: 17.08.2008 | Komentarze 2

P-ń Giga Maraton, jestem zbyt zjebany żeby coś sensownego napisać ...
96 maraton
24 dojazd
... skrobnę coś jak dojdę do siebie ...
... 23.00, 18.08.2008, doszedłem ....

Poznań 2008, Mio-Fuji-Bike-Maraton, 17.08.2008 – relacja by Rodman.

2 days before ....
... zimno, pada, a miałem pojeździć, żeby skorzystać z superkompensacji .., może jak jutro lekko pokręcę „dla rozgrzewki” też będzie dobrze ? pojeździłem w tym roku mniej ale jakby solidniej, waga już niżej nie schodzi, więc chyba jest optymalnie ?! ... makaron, krzątanko po domu, spanko ...

1 day before ....
.... zimno, pada, a miało być lepiej, wczoraj nie jeździłem i dzisiaj też dupa ... jeszcze nie dorosłem do motywacji by Armstrong, który jeździł w obojętnie jakich warunkach, niezależnie od pogody, chyba kupię książkę o nim i doczytam jak to było ... hehe, wiele rzeczy by się chciało kupić, co by się mogły przydać: puslometr, porządny licznik, koło, oponki, odżywki, długie gatki, rower ... lista jest zajebiście długa i nie ma końca .. :) lekko wkuty, bo nie wykorzystałem 3 godzinnej luki w „braku deszczu”, po 16:00 znowu zaczyna lać, tak rzęsiście, za tą całą suszę w tym roku .. akurat przed maratonem, jedynym, w którym chcę jechać w tym roku ! 15 stopni w cieniu szarych chmur, wiatr, ogólnie piździ, jadę więc samochodem na start, kolejka malutka ... wracam mokry, na otarcie .. czoła, nabywam drogą kupna fajną, zieloną koszulkę, będzie w czym chodzić ... zastanawiam się czy to ma sens – wydawać kasę, żeby się przemęczyć, bo złote kalesony wygra pewnie ktoś z „coratec timu”, a ja, zwykły niedzielny leszczyk ... ot tak se pokręcę jak mam czas ...

the day ...

.. miało się poprawić, ale chyba wieczorem, po wyścigu, bo na razie wieje szaro a nawet trochę pada ... istna sielanka, będzie walka, a wielu pewnie wymięknie. Trudno, może będzie mniej osób ?!
Śniadanko, bułki z dżemem, jakieś banany, syty, napity, redi :), bidony zatankowane iso~, 2 „bombki” załadowane do rozcieńczenia, 3 batony, 2 żele, w razie czego siorbnę coś z bufetu ... i tutaj jak się okazuje później – popełniam pierwszy błąd, pakuję na maxa torbę pod ramą, na styk i od razu błąd drugi, taktyczny: dopompowuję koła na maxa ...
... spokojnym tempem na start, super to zrobili, że już nie ma takiej chamówy jak w zeszłym roku „kto pierwszy ten lepszy”, naprawdę dobra organizacja !
.. jestem na 10 min do startu, po drodze (12 km) doceniam długi rękaw, bo wiatr jest .. porywisty .. no i start, a jednak troszkę zmienili trasę, kilku pechowców po drodze od razu zjeżdża na pobocze ... pewien niefart .. dość fajnie się jedzie, nikt nikogo nie blokuje, normalnie pełen wersal :) dojeżdżamy do mostku i przejścia – SZOK !! Nie ma korka :D
ponownie świetna organizacja czyni cuda ! Nawet do pewnego momentu daje się jechać !
Myk po schodach i rura na Zieliniec ! Tempo dość szybkie, może trochę przesadziłem ?!
Wymyślam sobie taktykę – łapię koło szybszego a jak jest jeszcze szybszy to próbuję się przeflancować. Bardzo fajna zabawa ! Podciągam za 2-ma wycinakami ale w końcu mnie urywają :) Za wysokie progi na lisie nogi ... ;P
Po wjeździe na polną drogę czuję że nawierzchnia odbiega znacznie od tej z objazdu, jest bardziej miękka, klei się do kół, a koła mam do twardej jazdy ! Ale co tam, damy radę !
SzurSzurSzurszUrSZuRsz... urywa się pierwszy pasek od torebki wyładowanej wszystkimi „niezbędnymi gadżetami”, fakenshit !! Wyrzucić po drodze batony, dętkę, klucze, pompkę, klucze do garażu, żele ? Strata za duża, może się nie urwie do końca, jadę dalej, ale czuję, że przegiąłem z tempem ... Lepiej było powoli ruszyć i więcej sił zachować na później, taaa, byłoby zdecydowanie lepiej ...
Na krótkim podjeździe wyprzedzam kilku :) co mnie cieszy, podjazdy idą mi znacznie lepiej w tym roku ! Nawet załapuję się na fotkę (za co miłej Pani dziękuję !), idzie nieźle !
Z pogardą mijam pierwszy bufet ;P
W polu mega kałuża, jebut środkiem i chłodzenie stóp zaczyna działać :)
Deszcz potrafi wiele zmienić w takim wyścigu ...
Biskupice i asfalt. Z uwagi na semi slicki na asfalcie odżywam, nabieram speeda :)
Ktoś życzliwy rzuca coś o urywającej się torbie, która zaczyna dyndać przy ramie, „Hehe, kiedyś się urwie !” – niby wesoło, ale za chwilę urywa mi się drugi pasek i torba leje ze mnie nad wyraz bezczelnie ! Haha, mówiłam, że się urwę ! ...
Poprawiam, trzymam jedną ręką, nie ma bata, tak nie ujadę po lesie ... Zatrzymuję się przy zjeździe do Lasu w Promienku, bo i tak trzeba tam prędkość wytracić. Pochylam się nad ramą i .... słyszę ssssssssyk z przedniego koła ...
Just Zajebiście ! Niewiele ujechałem i od razu laczek !! Trudno, wynik chuj strzelił, żeby tylko zdążyć na Giga ... Nie pierwszy laczek w życiu .. pewnie nie ostatni ;P
Oczywiście, że wszyscy mnie wyprzedzają, nawet Ci, którzy przed chwilą też zmieniali ogumienie w bolidzie :D
Jak do chuja można przebić oponę na tak banalnej trasie ?!! Gdzie ?! Kiedy ?!! Jak ?!
Lekko wkurwiony. Przypomina mi się legendarna Krynica 2007 .... Mega błoto, 2 laczki, kiepski wynik .. [http://rodman.blox.pl/2007/07/MTB-Marathon-Krynica-2007-Ale-prosze-nie-czytaj.html] Ale bez jaj, to przecież Poznań, tu nie ma górek :) !! No i aż tyle błota nie będzie !
Wreszcie kończę prace wulkanizacyjne, zużyta dętka dobrze przytrzymuje torbę, chociaż na coś się przyda :) Zabieram się do odrabiania strat.
Niestety, w stresie zakładam koło tak że nie mam licznika ale za to zgodnie z zaleceniem kierunkowym opony. Pstrykam godzinę, Jak niczego nie zmienili limit na Giga będzie 3 h, jak 2,5 h – może być na styk. Tempo gorsze niż w zeszłym roku .. Wyprzedzam jakichś spokojnych kolarzy, kolarki. Gdzieś w lesie najeżdżam na jakiś kamień ?! I bang !! Lekki strzał, czyżbym złapał snake’a ?! Przecież dobrze dygnąłem !
A jednak, robię się smutny ... nie mam już drugiej dętki ... ja pierdolę jakie banalne zakończenie wyścigu ... Już widzę jak mi schodzi powietrze, nawet do bufetu nie dojadę ... Przede mną dziewczyna, zapytam .... Eeeee, wiesz, jak dam Tobie nie będę sama miała ... Ale COŚ nagle się zmienia i zatrzymuje się: Ok ! Proszę bardzo !! Juuuhuu ! Jednak są dobrzy ludzie na tym świecie !!
...[ 1. w tym momencie chciałem powiedzieć, że ZAWSZE na dętkę od Rodmana możecie liczyć jak też będziecie w potrzebie !!! Bo wiem jakie to chujowe uczucie nie mieć laczka ...
... 2. od dziś zabieram zawsze 2 dętki na maraton ] ...
Nie jestem pewien ale coś mi śmiga po mózgu ... Aga, prawda ?! Poznałem ! Mijaliśmy się na objeździe z 3-ma jeszcze kolegami, no i na forum też ją kilka razy „widziałem” :D
Jeszcze raz wielkie dzięki !!
Rozkładam warsztat na trawie. Uwijam się a spokojni bajkerzy mijają mnie z pozdrowieniami, naprawdę miła atmosfera ! Z opony wydobywam kawałek brązowego szkła, sanawabycz !!! Gdzie tu w lesie szkło ??
Tym razem też zupełnie przypadkowo zakładam koło tak, że licznik zaczyna działać ale za to kierunek jest odwrotny !! Czyli przód robi mi za napęd :)) Mam to w dupie i jadę dalej ...
Poprzeczka wisi coraz wyżej, bo do bramki Giga zostaje coraz mniej. Chociaż mżawka przestała siąpić .. Drugi bufet, chwytam kubek, tiiit, kontrola czasu, rzucam okiem na rower, nałykał się trochę błota i już tak gładko nie wchodzi, szczególnie 5-tka, bardzo elegancko rozpędzam się w mini wąwoziku, super przejazd, choć krótki, na szczęście nikt z naprzeciwka nie ma nic naprzeciwko bo bym nieźle jebnął ... Wspinka przed Kociałkową Górką idzie mi wyjątkowo ciężko, jeszcze troszeczkę i nagroda – żelik :) zużytą tubkę chowam :D ....
Teraz tylko jeszcze walka z wiatrem .... Pociągi odjechały, będzie Giga ciężko ...
Nagle dostrzegam znajomą sylwetkę na kolarce, czyżby ??! To jest możliwe ... Rama corratec, znajomy wąs pod nosem, sprężysta sylwetka Pana w okolicach 50-tki ?! To Pan Zdzisław !! Witam !!! Tłumaczę, że 2 dętki i że do dupy i w ogóle ... Pan Zdzisław ze Swarzędza, spotkałem go kilka dni wcześniej jak „robiłem górki” w Biskupicach :)) Wspomniałem o wyścigu, mówił, że jego kolega pojedzie a on w zeszłym roku „tych bidoków podciągał” :)) Mega Gość !! Dajemy ? Dajemy !! Siadłem na koło, próbując maksymalnie chować się za wiatrem i dotrzymać ... kroku :)
Czasami wiatr mnie zamiatał ale licznik cały czas walił w okolicach 26-28 / h, pociągnąłem ostro, co czuję też w nogach, dziękuję Panu Zdzisławowi ! Nie załamuj się, jedź dalej ...
To jadę, wyprzedzam jakieś dziewczyny, jakiegoś kolarza, górka w Jankowie daje mi ostro w dupę, muszę zredukować bieg na którym „normalnie” sobie tam wjeżdżam. W prawej nodze ostry ból, dziwny skurcz łapie mnie w nogę po wewnętrznej stronie uda, łykam iso~ (które jednak jest słabsze niż Maxim) masuję nogę, na szczęście przechodzi, ale jak będzie dalej skoro na półmetku takie jaja ?!
Pewnie zaraz mnie Giga minie ... Ehh, niewiele zabrakło .. jedzie lider, za motocyklem, siadam na koło i .... odpadam po 100 metrach, pięknie zapierdala .. ! Równo, mocno, widać moc :) Ciekawa jaka przewaga nad grupą ?
Za kilka minut wyprzeda mnie kilkuosobowy pociąg, ładnie współpracują, jeden z corratecu dyryguje: tu dajesz po lewej !!! Tym razem spokojnie siadam na kole i z 30 km / h dojeżdżam do rozjazdu. Musiało śmiesznie wyglądać – oni wszyscy na lewo – a ja jeden Myk ! – na prawo :)) Najważniejsze, że zdążyłem !! Teraz mam szansę dojechać. Dętka Agi spisuje się znakomicie ;)
Znowu z pogardą mijam bufet, bo mam jeszcze 1-den bidon, nikt już nawet mi kubka nie podał .... bufet bufetowi nie równy, wszystko zależy od ludzi .. W Biskupicach kątem oka dostrzegam brązowe drobiny rozbitego szkła.. Pewnie tam złapałem laczka .. Wniosek warto jeździć w miarę środkiem drogi. Tam gdzie samochody większość zgarniają. Jak mawiał trener Piechniczek: „Nie czas na fer play..”. Ktoś mi tam miga w oddali, sylwetka kobieca, ale dogonić ciężko ... Szacun :)! W końcu w Kociałkowej doganiam i pozdrawiam, generalnie zajebiście, śmiało mogę jechać z napisem KONIEC na plecach, ale tym razem nie to jest najważniejsze, byle do mety ... I jeszcze jakiś objazd, bo szerszenie atakują w odwecie za naruszenie ich suwerennego terytorium !
Wiatr nie słabnie, mięśnie kwiczą, walę 2-żel, może to coś da. Coś daje. Biskupice górka 2 i drugi mięsień „strzela” w drugiej nodze, pod wiatr parę razy wysmykuje mi się takie „Kurrrwaaa !!!!” ze złości, i tak nikt nie słyszy ;P a trochę pomaga ...
Jest walka, dupa już mnie boli od twardego siodełka. I najfajniejszy zjazd w Gruszczynie, ziuuuu ! Superancko !! Jednak dziwię się, że nikt tam nie stoi, bo to dość niebezpieczny moment .. Przed Swarzędzem w zasięgu wzroku kilku kolarzy i zajjjjeeebbiste błotko !
Jednego wyprzedam, ale pozostali odjeżdżają spokojnie w Zielińcu, wyprzedzam jakieś Tico, które przed chwilą mnie wyprzedziło :)) Fajne zdziwione gęby, bo tam ograniczenie chyba do 30 km, a ja mam z 4 i pół dyszki :)) Jak wyścig to wyścig ! Na schodach pod Katowicką nogi dziwnie mi schodzą, wow, jaki beznadziejny czas będzie ! Ale dojeżdżam, tiiiiit, game over ......

Unoszę ręce, cieszę się, że dojechałem ... Pewnie Rodman 2007 nie dał się pokonać przez nową wersję Rodmana 2008 ale to już jest dla mnie nieważne ...
Jestem bardzo zjebany ... Zapraszamy do bufetu ! ... hyhy, bananek z arbuzem, ale za to szwedzki stół :)) !!!
Zdążyłem na końcówkę wpisów do tej „tomboli”, bo do szlauchu kolejka .. Wygrywam kolejny bidon – syn od razu chce się wymienić, bo uwielbia zielony kolor – i kubek – dla żony, nawet bardzo się spodobał ... Jeszcze tylko karcher, dyplomik i ... Zdziwienie !!
A jednak się poprawiłem ! Jestem 31 !!! :D Hehehehe , humorek wraca kompletnie !!!
Mimo ogromnej straty z powodu kłopotów technicznych udało się !!!
Pogoda zrobiła odsiew i Tfardziele zamiast Giga – pojechali Mega .....
I dzięki temu Leszczu Rodman mógł się poprawić :D
A tak się dziwiłem, że prawie nikogo nie wyprzedam ...

Czołgam się do chaty i pod prysznicem, wbrew sobie zaczynam myśleć co by tu zrobić, żeby jeszcze raz w tym roku spróbować ...
Zasypiam, a zasypiając czuję jeszcze siodełko na dupie ,...

Do zobaczenia !

Rodman 2008


Kategoria The Race


  • DST 130.00km
  • Teren 90.00km
  • Czas 05:13
  • VAVG 24.92km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

GIGA Poznań + dojazd.

Niedziela, 2 września 2007 · dodano: 02.09.2007 | Komentarze 1

GIGA Poznań + dojazd.
Było super ;)

... pisałem z godzinę komentarz i mnie wylogowało ... jak krew w piach, odechciało mi się komentować ...
pozdro !

km 100
czas 4:14
avg 24,15


Kategoria The Race